Czy Ty Darku lubisz góry?

Góry to połowa mojego życia, ale mój stosunek do nich bardzo zmieniał się wraz z upływem czasu. Zupełnie inne były te relacje, gdy w góry przychodziłem jako turysta, inne są dzisiaj. Dawniej w górach odpoczywałem – i za to je lubiłem, teraz w górach mieszkam i pracuję – i za to je lubię.

Pochodzisz z nizin?

Górale mówią, że kto nie urodził się w górach, ten nigdy góralem nie będzie. Jestem więc góralem, tyle że z... Zielonej Góry, bo tam przyszedłem na świat  (śmiech).

Jak wyglądała Twoja droga z Zielonej Góry w góry?

Na początku były Sudety – bo najbliżej. A w Beskidy po raz pierwszy przyjechałem jako uczeń szkoły średniej. Jestem technikiem elektrykiem w... bacówce bez prądu. Bardzo przydatne wykształcenie... (śmiech). Po maturze poszedłem do studium obsługi ruchu turystycznego. Naukę przerwało mi wojsko, bo wtedy szkoła ta nie chroniła przed wcieleniem do armii. Poszedłem do Trójkąta Bermudzkiego – Żary, Żagań, Gubin, trafiłem do wojsk zmechanizowanych, jeździłem wozem pancernym, byłem „działonowym operatorem”.

Widzę, że bardzo starannie przygotowałeś się do prowadzenia schroniska...

A wyobraź sobie, że przydają mi się tutaj doświadczenia z koszar. Gram na gitarze, więc „normalnej” armii miałem tylko kilka miesięcy, potem „załapałem się” do wojskowej kapeli, graliśmy w klubach garnizonowych, na dancingach, weselach, studniówkach. Na Rycerzowej zmieniłem wprawdzie repertuar, lecz nadal wykorzystuję umiejętności nabyte przez ten rok, gdy zamiast karabinem, mogłem bawić się gitarą. A w wojsku miałem tak dobre układy, że w trakcie służby mogłem kontynuować naukę w studium turystycznym.

I wtedy, w studium postanowiłeś, że zamieszkasz w górach?

Wręcz przeciwnie, wtedy zacząłem się wahać. Podczas praktyk zobaczyłem schronisko „od kuchni” – dosłownie i w przenośni. To doświadczenie trochę „podcięło mi skrzydła”, uświadomiłem sobie jak ciężką pracą jest prowadzenie schroniska, pozbyłem się romantycznych złudzeń. Wcześniej byłem przekonany, że w schronisku znacznie więcej jest wieczornych rozmów o górach i życiu, a mniej roboty (śmiech). Przez dwa tygodnie praktyk w bacówce pod Wierchomlą udało mi się raz wyskoczyć na Runek i raz – na dosłownie godzinę – wyrwałem się na narty. Poza tym pracowałem od rana do wieczora, a nawet dłużej, bo w co drugą noc dyżurowałem przy wciąż wygasającym piecu centralnego ogrzewania. Moje marzenia o prowadzeniu schroniska wygasały wówczas wraz z piecem.

A jednak udało Ci się podtrzymać ten ogień.

Po wyjściu do cywila znalazłem pracę w zielonogórskim Almaturze. Zajmowałem się biurem, pomagałem organizować imprezy, rezerwowałem noclegi, przygotowywałem trasy wycieczek. Almatur prowadził wtedy Chatkę Górzystów w Górach Izerskich. Pewnego dnia, szef zapytał mnie, czy nie znam kogoś skłonnego przejąć obiekt, bo wciąż przychodziły do nas skargi na dotychczasowego gospodarza. Obiecałem, że znajdę kandydata i po dwóch tygodniach zgłosiłem... siebie. Wcześniej uzgodniłem to z moją obecną żoną, a ówczesną dziewczyną, bo nie chciałem jechać w Góry Izerskie bez niej. Miałem już dość dzielących nas kilometrów - Ona w Krakowie, ja w Zielonej Górze.

Poznaliście się w połowie drogi?

 Poznaliśmy się w Tatrach, w Murowańcu. To był późny wrzesień 1989, na Hali Gąsienicowej spadł pierwszy śnieg, schronisko było pełne. Agnieszka przyjechała sama, bo jej koleżanka wycofała się w ostatniej chwili, ja byłem z grupą znajomych. Przysiadła się do nas, zaczęliśmy rozmawiać,  I tak to się zaczęło...

W Chatce Górzystów zamieszkaliście razem?

Razem, w marcu 1994. Agnieszka studiowała wtedy etnologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Skończyła pierwszy rok dojeżdżając na zajęcia z Gór Izerskich, a na drugi przeniosła się do Wrocławia – bo bliżej i załatwiła sobie indywidualny tok nauki. Wiele lat wcześniej w chatce mieściła się szkoła, a osada liczyła trzysta osób. Gdy przyjechaliśmy tam po wsi nie było już śladu. Pusto, cicho, daleko i surowo. Dawniej nazywano ten rejon Małą Syberią, nieprzypadkowo, bo według National Geographic, najniższa średnia roczna temperatura w Polsce notowana jest właśnie na Hali Izerskiej. Badania klimatu prowadzili u nas naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego, często sprawdzałem dla nich klatki meteorologiczne. Na początku lipca, termometr umieszczony dwa metry nad ziemią potrafił wskazać minus trzy stopnie.

Nie przeszkadzały Wam takie warunki?

Nic nam tam wtedy nie przeszkadzało, nawet bieda. Chatki prowadzi się zupełnie inaczej niż schroniska, są mniej obciążone finansowo i nie oferują pełnego wyżywienia (u nas była tylko kuchnia turystyczna i minimalny bufet), ale przynoszą znikome dochody. Na początku z trudem wiązaliśmy koniec z końcem. Pamiętam jak zjechałem na rowerze do Świeradowa po zakupy, poprosiłem o 20 dkg białego sera, a ekspedientka ukroiła więcej i zapytała – czy może zostać? Nie mogło, nie miałem czym zapłacić. Najgorszy był pierwszy rok, gdy wprowadzaliśmy nowe porządki, stopniowo przestawali odwiedzać nas trunkowi goście poprzedniego gospodarza, a zaczęli przychodzić „prawdziwi” turyści, którym odpowiadały nasze górskie „klimaty”. I tak chatka stała się naszym pierwszym domem.

Sielanka...

Sielanka, bez bieżącej wody, prądu i kaloryferów. Zimą, wychodząc do toalety zabieraliśmy szuflę, na wypadek gdyby drzwi sławojek znowu okazały się zasypane śniegiem. Po przeprowadzce na Rycerzową nie mogłem uwierzyć własnym oczom: centralne ogrzewanie, prysznice, agregat prądotwórczy.

Niewiele potrzeba Ci do szczęścia, wystarczy agregat... A Agnieszka jak przetrwała tę sielankę nad Izerą?

To twarda dziewczyna. Sam już nie wyobrażam sobie powrotu do tamtych warunków. W miarę upływu lat coraz bardziej doceniam komfort, łatwo przyzwyczajam się do wygód i niechętnie z nich rezygnuję, chyba podobnie jak większość z nas.

Opuściłeś chatkę dla kaloryferów na Rycerzowej?

Po pierwsze Almatur – ówczesny właściciel Chatki Górzystów – wpadł w poważne tarapaty, więc nasza przyszłość stała się mocno niepewna. Po drugie – prowadzenie chatki od początku uważaliśmy za przygodę, a ile może trwać przygoda? Stwierdziłem, że nie chcę – powiedzmy za dziesięć lat – wyjść z chatki z plecakiem, tak jak tam wszedłem. Zaczęliśmy myśleć o własnym domu.

Bez żalu rozstałeś się z chatką?

Oddałem jej mnóstwo czasu, energii i serca. Popatrz, tu na zdjęciu jest Chatka Górzystów, gdy do niej przybyliśmy. A tak wyglądała po dwóch latach.

Imponująca różnica!

Rozumiesz więc chyba, że nie chciałem zostawiać jej komuś przypadkowemu, lecz Anioł Stróż sprowadził nam Wiesię Ignaszewską. Mieszka w chatce do dzisiaj.

Z Chatki Górzystów trafiłeś wprost na Rycerzową?

Wcześniej startowałem w przetargach na bacówki w Bartnem oraz na Magurze Małastowskiej, ale wygrał ktoś inny. Potem do wzięcia był „Turbacz”, lecz on jest dla mnie stanowczo zbyt duży, czekałem więc cierpliwie aż zwolni się jakieś niewielkie, nastrojowe i przytulne schronisko. Latem 1996 na przetargu pojawiła się Rycerzowa, wygrałem ją bez większego problemu.

Doświadczenie w prowadzeniu chatki było Twoim atutem podczas przetargu?

Myślę, że właśnie te umiejętności pozwoliły mi zwyciężyć. W przetargach uczestniczą czasem osoby zupełnie przypadkowe, sam słyszałem jak jeden z kandydatów pytał, kto mu będzie odśnieżał drogę... Nota bene, moim zdaniem, stażu prowadzącego schronisko nie należy mierzyć latami, lecz.... zimami. Lato w górach to czysta przyjemność, natomiast prawdziwe wyzwanie stanowi zima.

Ile zim w Beskidzie Żywieckim „zaliczyłeś”?

Dziesięć.

O jakiej porze roku zamieszkałeś na Rycerzowej?

Na progu zimy. Oficjalnie prowadzę bacówkę od pierwszego listopada 1996, lecz poprzedni gospodarze (teraz są na Magurce Wilkowickiej) zgodzili się abym przyjechał na Rycerzową już w połowie października i przygotował się do przejęcia obiektu. Dzięki ich życzliwości przekazanie schroniska było gładkie i sympatycznie. Dostałem własny pokój, przywiozłem węgiel, kupiłem i porąbałem drewno na opał, a pod sam koniec miesiąca przywiozłem tu Agnieszkę.

Nie widzę jej tutaj.

Przez siedem lat mieszkaliśmy na Rycerzowej razem, ale gdy w roku 2003 urodziła nam się córka, postanowiliśmy, że Agnieszka z Majką przeniosą się na dół. Schronisko nie jest najlepszym miejscem dla niemowlaka, za daleko stąd do „cywilizacji” gdyby na przykład dziecku potrzebna była pomoc. Kupiliśmy mały domek, tu niedaleko – w Rycerce i teraz moje dziewczyny mieszkają tam razem.

A Ty?

Bardzo zmieniło się nasze życie. Agnieszka rzadko bywa na Rycerzowej, a ja tak często, jak mogę jestem z nimi. Staram się godzić życie prywatne z prowadzeniem bacówki. Czasem siedzę tu przez tydzień non stop, czasem pojawiam się raz na tydzień – w zależności od potrzeb. Mam na Rycerzowej ludzi, którym mogę zaufać, dzięki nim ten układ funkcjonuje bez zarzutu. Chwała im za to, bo teraz niemal bez reszty pochłania mnie macierzyństwo.

Chyba raczej ojcostwo.

Jestem zwolennikiem równouprawnienia, więc buntuję się przeciw feministycznemu monopolowi na macierzyństwo (śmiech). A poważniej – staramy się z Agnieszką, aby nasze rodzicielstwo było dojrzałe, rodziliśmy razem.

Cierpiałeś bardzo?

To było dla mnie wielkie przeżycie, ale sam poród miło mnie zaskoczył, gdyż był szybki. Potem pieluchy, kaszki, coraz lepiej czuję się w roli pani domu... (śmiech).

I świata poza domem nie widzisz?

Bez przesady, przecież nie przestałem prowadzić bacówki.

Nie poprzestajesz na „zwyczajnym” prowadzeniu. Rycerzowa słynie z imprez, które organizujesz. Pokazy slajdów, Święto Kobiet, Noc Kupały, Turniej Siatkówki Górskiej, Gitarą i Grulem.

To w dużej mierze zasługa „Drzewa”, późniejszego gospodarza schroniska na Hali Łabowskiej. Mieszkał tu z nami przez trzy lata, miał mnóstwo pomysłów, inspirował nas i mobilizował do działania. Miło wspominam jego Święto Kobiet, zaproszenia „poszły” wprawdzie tylko pocztą szeptaną, ale na Rycerzowej stawił się tłum świetnych dziewczyn. Zabawa była przednia, wybraliśmy Superbabeczkę, kandydatki startowały w kilku konkurencjach. Najpierw skakały „w gumę” – a teraz trzeba zrobić cytrynkę – pokazywałem jak i niewiasty, niektóre już dawno po studiach, przypominały sobie czasy szkoły podstawowej. Potem było ubijanie białek na czas, odgadywanie nazw przypraw (a „Drzewo” miał ich mnóstwo) z zawiązanymi oczami, konkurs gwary żywieckiej.

A koncerty Gitarą i Grulem?

To nie są koncerty, lecz wspólne granie i śpiewanie. Poezja, piosenka turystyczna, o północy wrzucamy kilka worków ziemniaków, czyli „gruli” do ogniska, świta zanim wszystkie zostaną zjedzone. Ta impreza jest mi najbliższa, bardzo ją lubię.

Co jeszcze lubisz na Rycerzowej?

Lubię ciszę po „alkoturystach”… Nie stronię od alkoholu, lecz pijana turystyka jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Czy nie wygodniej wypić na dole?

A czego nie lubisz?

Gdy ktoś zajmie moje miejsce z widokiem na Babią Górę, przy stole w kuchni… (śmiech).

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 2/2007


Strona główna