BRUNON SKRZYPCZYK

Znajoma blondynka była przekonana, że piłka rowerowa to brzeszczot do przecinania metalowych części roweru...

Ależ skąd! Piłka rowerowa to dyscyplina sportowa bardzo popularna w latach pięćdziesiątych na Śląsku.

Tylko na Śląsku?

Przede wszystkim tutaj. W samych Katowicach było kilka klubów, w Siemianowicach i Chorzowie parę następnych, a poza tym tylko w Złotoryi.

Zdobył Pan tytuł mistrza Polski w piłce rowerowej...

Nawet sześciokrotnie, drużynowo, wraz z bratem.

I z kim jeszcze? Z ilu zawodników składa się drużyna?

Z dwóch: bramkarza i polowego. Tylko czasem, na turniejach pokazowych graliśmy po pięciu lub nawet siedmiu w zespole. Boisko ma wymiary zmienne, najczęściej 9 x 12 lub 12 x 15 metrów - mniej więcej jak do siatkówki. Bramki mają kształt kwadratu dwa na dwa. Mecz trwa kwadrans: dwie połowy po siedem minut plus sześćdziesiąt sekund na zmianę stron. Piłkę "kopie się" kołami roweru - przednim lub tylnym, natomiast nie wolno jej dotykać ani rękami, ani nogami. Jedynie podczas obrony bramkarz ma prawo złapać ją, lecz wybić już musi kołem.

A przypadkowe dotknięcie, na przykład tułowiem, dyskwalifikuje?

Nie, bramkę można strzelić także piersią lub głową - tak jak w piłce nożnej. Dyskwalifikuje natomiast każde podparcie. Zawodnik, który spadł z roweru musi zjechać z boiska na oznaczone pole za bramką i dopiero potem może wrócić do gry. Dyskwalifikują też poważne faule, a za drobniejsze dyktowane są rzuty karne. Gdy z kolei piłka ucieknie za linię bramkową, to wykonuje się rzuty rożne - też analogicznie do rozgrywek piłkarskich. Najczęściej to ja wybijałem piłkę z narożnika, a brat podrywał przednie koło, odbijał ją w powietrzu i strzelał bramkę. Mało kto potrafił zatrzymać taką "bombę"... (śmiech).

Piłka zatem nie zawsze toczy się po ziemi?

Wręcz przeciwnie. Najtrudniejsze do obronienia są właśnie wysokie podania.

I z pewnością najefektowniejsze.

Żona zawsze twierdziła, że woli oglądać nasze mecze, niż akrobacje cyrkowych rowerzystów... (śmiech). Jazda do przodu i tyłu, podrzucanie obu kół, podania, strzały na bramkę, dynamika, "stójki", to z pewnością może robić wrażenie. Z resztą "stójkę" nadal potrafię robić bez końca, na ostrym kole to dość proste, wystarczy ustawić kierownicę pod odpowiednim kątem.

Ile bramek można zdobyć podczas meczu?

Z Zaborowskim i Hadasikiem z Ruchu Chorzów wygraliśmy dziesięć do dwóch.

Gra się w hali, czy na zewnątrz?

I tu i tam, lecz nie na trawie, gdyż do piłki rowerowej niezbędna jest twarda nawierzchnia. Gdy więc turniej miał odbywać się pod chmurką, to rozkładano nam specjalną, drewnianą platformę.

Jak wygląda rower do piłki rowerowej?

Ma felgi o średnicy 26 lub 27 cali, ostre koło oraz bardzo specyficzną kierownicę - jak odwrócony i rozprostowany "baranek", kształtem przypominający rogi niektórych ras krów. Najbardziej nietypowo jednak zamontowane jest siodełko - nie na pionowej sztycy jak w zwyczajnym rowerze - lecz na poziomym wysięgniku, stanowiącym przedłużenie ramy. Zawodnik siedzi zatem dość nisko, bezpośrednio nad tylnym kołem. Co jeszcze? Siodełko jest płaskie, typu kanapy, a przednie widełki zupełnie proste. Wszystko to powoduje, że takim rowerem można jeździć do przodu i do tyłu, błyskawicznie przy tym zmieniając kierunek, można podrywać obydwa koła i obydwoma odbijać piłkę w powietrzu.

Piłka zapewne też jest specjalna.

Tak, wypełniona końskim włosiem, ciężka, waży blisko kilogram, bo nie może odbijać się od podłoża i skakać jak nadmuchiwana. Jest dość duża, ma prawie 20 cm średnicy. Za moich czasów najlepsze były piłki niemieckie, ale bardzo trudno było je wówczas zdobyć, więc znajomy siemianowicki tapicer wykonywał dla nas podobne. A pracy miał co nie miara, bo piłki zużywały się błyskawicznie.

Uderzenie nią musi być bolesne...

I to bardzo!

Grał Pan w kasku, ochraniaczach?

Nikt wtedy nawet o tym nie marzył. Podkoszulki, spodenki, podkolanówki i trampki - to było wszystko. Z resztą obecnie też zawodnicy nie grają "opancerzeni", bo ataki na przeciwnika są zabronione.

Jak zainteresował się Pan piłką rowerową?

Zawsze mieliśmy z bratem "ciągoty" do rowerów. W niedziele jeździliśmy do Szczyrku, Wisły, albo na Górę Świętej Anny, a w wakacje dalej - do Gdańska lub Szczecina. Brat startował też w wyścigach, należał do Gwardii Katowice, uczestniczył w obozach sportowych, zdobył trzecie miejsce w zawodach organizowanych przez Dziennik Zachodni. Ja także próbowałem swoich sił na szosie, ale bez specjalnych sukcesów. Równocześnie chodziliśmy kibicować meczom piłki rowerowej. Na początku lat pięćdziesiątych mistrzami tej dyscypliny byli Paweł i Walter Porębowie. Zobaczyliśmy ich raz i to wystarczyło, postanowiliśmy im dorównać. Wstąpiliśmy do sekcji piłki rowerowej Górnika Siemianowice.

Dlaczego wybrali Panowie akurat ten klub?

Bo pracowaliśmy w Kopalni Siemianowice. Służbę wojskową można było wówczas zamienić na dwa lata pod ziemią. Skorzystaliśmy z tej okazji i tak już zostało, brat był górnikiem aż do emerytury, a ja zwolniłem się w roku 1963 gdy otworzyłem własny warsztat samochodowy. Wtedy przy każdym większym zakładzie pracy działały kluby sportowe. Warto było do nich należeć, gdyż oferowały drobne przywileje, ja na przykład, pomimo zatrudnienia na kopalni, nigdy nie widziałem "przodka". Byłem elektrykiem.

Wielu ludzi grało wtedy w piłkę rowerową?

W samym tylko Górniku Siemianowice były cztery drużyny, podobnie w innych klubach. W turniejach zawsze uczestniczyło po parę ekip, aby publiczności nie ściągać na jeden, trwający kwadrans mecz.

Czy ktoś Panów trenował?

Nie, mogliśmy tylko podglądać innych. Zimą ćwiczyliśmy w wynajętej sali, a latem na drewnianej platformie, o której wspominałem.

A skąd Panowie mieli rowery?

Pierwsze musieliśmy zdobyć sami. Brat pojechał do Złotoryi i przywiózł stamtąd dwa czeskie "Favority", wyeksploatowane tak, że nikt już nie chciał na nich jeździć. Felgi miały okropnie powykrzywiane, więc Antoni znowu wsiadł w pociąg i w fabryce rowerów w Czechowicach kupił nowe. Wprawdzie z odpadów, bez otworów na szprychy, ale dla nas to i tak było trofeum nie lada!

Bez otworów? To jak je Panowie montowali?

Wierciliśmy dziurki sami. Mnóstwo frajdy sprawiała nam ta praca, chociaż do każdego koła trzeba było założyć aż czterdzieści osiem szprych.

Dlaczego tak dużo?

Bo rowery do piłki rowerowej muszą być bardzo mocne, podobnie jak te do akrobacji. Opony też nie wisiały w sklepach jak dzisiaj - do wyboru, do koloru - po kilka typów każdego rodzaju. Antoni cudem zdobył gdzieś gumy o cal za duże, więc je przeciął, skrócił i zszył na nowo. Służyły nam potem jeszcze przez długi czas. Następne rowery, niemieckiej firmy "Bauer", sprowadził dla nas Polski Związek Kolarstwa. Miały drewniane obręcze i dętki zespolone z oponami; to było jak przesiadka z małego fiata do mercedesa.

Czy miał Pan swoją stałą pozycję w Waszej małej, dwuosobowej drużynie?

Tak, zawsze stałem na bramce, a brat grał w polu. Antoni był lepszy technicznie, a ja broniłem z większym poświęceniem. Ale akcje ofensywne zazwyczaj przeprowadzaliśmy razem.

I nie było mocnych na Panów?

Bez przesady, raz zremisowaliśmy.

A co się stało?

Mecz rozgrywany był w Jeleniej Górze, a pracownik PKP wysłał nasze rowery do Góry Kalwarii... Wtedy jeździły jeszcze wagony bagażowe, więc nie mogliśmy stale pilnować przesyłek. Organizatorzy turnieju w ostatniej chwili dostarczyli nam rowery zastępcze, ale jakieś takie małe, chyba dziecięce... (śmiech).

Czy występowali Panowie gdzieś poza Śląskiem?

Graliśmy w Warszawie, Łodzi i kilku innych miejscowościach, ale tylko na turniejach pokazowych. Takie prezentacje organizowano wówczas jako imprezy towarzyszące innym, większym zawodom sportowym. Na przykład dość często mety poszczególnych etapów Wyścigu Pokoju znajdowały się na stadionach, gdzie występowaliśmy przed przyjazdem kolarzy, urozmaicając widzom oczekiwanie.

A poza Polską?

Byliśmy parę razy w Czechosłowacji oraz NRD, ale za "żelazną kurtynę" nas nie puszczano. Władza ludowa bała się, że nie wrócimy. Kiedyś w Berlinie Wschodnim ktoś zapytał nas, czy nie chcemy pojechać "ubahn'em" do Zachodniego i poprosić o azyl. Muru wtedy jeszcze nie postawiono, więc uciec było dość łatwo.

Prowokacja?

Nie mam pojęcia. Odmówiliśmy grzecznie i z przekonaniem, bo tu, na Śląsku była nasza ojczyzna. Raz też, jeden jedyny, mieliśmy jechać na Mistrzostwa Świata do Kopenhagi. Wszystko już było załatwione, ale w ostatniej chwili okazało się, że nie dostaniemy paszportów.

Czy tytuł Mistrzów Polski zdobywali Panowie przez sześć kolejnych lat?

Tak, między rokiem 1957, a 1962. Sąsiadki wołały: pani Skrzypczyk, synowie znowu wygrali! Znowu? Odpowiadała mama. A dajcie mi już święty spokój! Proszę popatrzeć: mam tu jeden puchar z tamtych czasów.

Jeden? A gdzie reszta?

Nigdy nie dostaliśmy więcej. Wtedy nie było takich nagród jak dzisiaj. Żadnych medali, żadnych pieniędzy, wystarczały nam podkoszulki z orzełkiem. I satysfakcja. Nawet kolarze startujący w Wyścigu Pokoju musieli zadowolić się skromnymi upominkami. Za wygrany etap wręczano na przykład radio, więc samochód techniczny lidera wiózł czasem kilka identycznych, fabrycznie nowych odbiorników... (śmiech). Za to kibice potrafili być hojni, pewnego razu ofiarowali swojemu faworytowi żywego prosiaka. I powiem Panu, że kolarz bardzo się ucieszył...

Czy któryś mecz był dla Pana szczególnie ważny?

Aż wstyd przyznać, lecz żadnych Mistrzostw Polski nie pamiętam tak wyraźnie, jak turnieju pokazowego w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Rozgrywki były transmitowane przez telewizję i komentowane przez Bogdana Tomaszewskiego. To było dla nas niebywałe przeżycie! Po pierwsze dlatego, że pan Tomaszewski przyszedł przed zawodami, aby zapytać o zasady gry. A po drugie dlatego, że kamery w tamtych czasach stanowiły niezwykłą rzadkość. Potem jeszcze tylko raz pojawiliśmy się w telewizji, w lokalnym programie "Sobota, po robocie". W pamięci utkwił mi też występ przed rekordowo dużą publicznością. To było 22 lipca 1956 - ówczesne Święto Odrodzenia Polski i rozpoczęcie Wyścigu Pokoju na otwieranym tego dnia Stadionie Śląskim w Chorzowie. Na trybunach siedziało ponad sto tysięcy widzów! Oczywiście nikt nie przyszedł specjalnie na nasze rozgrywki, ale wszyscy oglądali je czekając na peleton.

A czy pamięta Pan swój ostatni mecz?

Nie, to musiał być rok 1962, dokładniej nie wiem.

Dlaczego przestali Panowie grać?

Bo otworzyłem wtedy warsztat samochodowy i musiałem doglądać interesu. Brat jeszcze przez jakiś czas próbował występować z innym zawodnikiem, ale zniechęcił się i zrezygnował. Rowery przekazaliśmy Górnikowi Siemianowice, skąd prędko trafiły na złom. Szkoda.

Czy ktoś później grał jeszcze na Śląsku w piłkę rowerową?

Nie, po naszym odejściu rozsypały się też wszystkie inne drużyny.

Ale w wielu krajach ta dyscyplina sportu wciąż jest popularna.

Szczególnie w Niemczech, Danii, Czechach, Japonii, Szwajcarii. Mistrzostwa Świata w piłce rowerowej są rozgrywane nieprzerwanie od z górą osiemdziesięciu lat, ostatnio uczestniczyły w nich reprezentacje dwudziestu jeden państw.

Lecz Polska nigdy nie brała w nich udziału?

Nigdy. Raz byliśmy blisko, gdy - jak wspominałem - władze komunistyczne w ostatniej chwili zablokowały nam wyjazd do Kopenhagi, i to wszystko. Dzisiaj w Polsce mało kto słyszał o piłce rowerowej. Szkoda, bo łączy elementy kolarstwa i piłki nożnej, więc tak jak w latach pięćdziesiątych nasze występy towarzyszyły Wyścigom Pokoju i rozgrywkom ligowym, tak pół wieku później mogłyby urozmaicać Tour de Pologne i Euro.

Czy jeździ Pan jeszcze na rowerze?

O tak, zawsze z przyjemnością. A gdy widzę na ulicy dobry rower, to muszę stanąć i obejrzeć się. Cóż, stara miłość - w przeciwieństwie do rowerów - nie rdzewieje...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "ROWERTOUR" nr 6/2012. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna