Skąd się tu wziąłeś?

Z tęsknoty za dzieciństwem... Dobrze mi wtedy było, nic nie musiałem robić...

Trudno uwierzyć, że osiadłeś w „Starej Chacie” w poszukiwaniu bezczynności.

Tak właśnie było! Zajmowałem się wtedy zupełnie czym innym, a do Soblówki przyjeżdżałem aby odpocząć.

A dlaczego postanowiłeś próżnować akurat tutaj?

Z sentymentu, bo spędziłem tu pierwszych pięć lat życia. Rodzice zabierali mnie do Soblówki regularnie. W tamtych czasach we wsi nie było prądu, a asfalt kończył się w Rajczy. Pamiętam wieczory w kręgu światła lampy naftowej i straszne opowieści o ponocnicach.  Pamiętam posiłki jak z podręcznika historii, jedliśmy wtedy z gospodarzami ze wspólnej miski – najczęściej ziemniaki lekko kraszone i zsiadłe mleko. Pamiętam kurz za samochodem i bose dzieci biegnące obok nas, bo przejazd auta przez miejscowość był wielką sensacją. Pamiętam pierwszy telewizor we wsi – połowa Soblówki przychodziła popatrzeć na szklany ekran. „Śnieżył” okropnie, lecz nikomu to nie przeszkadzało.

Czemu rodzice upodobali sobie ten rejon? Czy tutaj są Wasze „korzenie”?

Nie. Urodziłem się w Gliwicach, a moja rodzina pochodzi ze Śląska.

Rozumiem. Stamtąd w Beskid Żywiecki jest po prostu blisko.

Owszem, lecz to chyba nie miało znaczenia, bo wakacje często spędzaliśmy też w Ochotnicy. Gdyby więc moje losy potoczyły się inaczej, to kto wie, czy „Stara Chata” nie stałaby teraz w Gorcach. A do Soblówki – po kilkunastu latach nieobecności – wybrałem się na rowerze. Odwiedziłem gospodarzy domu, który wynajmowali moi rodzice, spotkałem tam Wiolę i... zostałem.

Zostałeś w domu jej dziadków, prawda? A teraz prowadzisz z nią „Starą Chatę”, jak zatem tu trafiłeś?

W życiu o wszystkim częściowo decyduje los, tak było i w tym przypadku. Ale myśl o zamieszkaniu w górach kołatała mi się po głowie od dawna, więc łatwo uległem sprzyjającym okolicznościom.

Opowiedz o nich.

Poprzednią właścicielką „Starej Chaty” – gdy oczywiście jeszcze tak się nie nazywała – była Helena Wełniak – starsza Pani, którą przed chwilą widziałeś przechodzącą przez kuchnię. W miarę upływu lat, pani Helenie coraz trudniej było dbać o ten dom. Szczególnie ciężkie było dla niej przetrwanie zimy, z pewnością zauważyłeś, że to jest ostatnia chałupa we wsi, stoi kilkaset metrów powyżej najbliższych zabudowań. Obliczyłem, że muszę przerzucić tysiąc pełnych łopat śniegu, by „przebić” wąską ścieżkę do miejsca, w które dociera pług. To rzecz jasna było już ponad siły starszej pani, postanowiła więc sprzedać ten dom, ale równocześnie chciała tu zostać, bo nie miała gdzie przenieść. Pani Helena wybrała moją ofertę, chyba dlatego, że obdarzyła mnie jakimś szczególnym rodzajem zaufania. Może dlatego, że byłem „z zewnątrz”, lecz nie całkiem obcy.

Czy już kupując „Starą Chatę” zamierzałeś stworzyć w niej schronisko?

Właśnie z tą myślą ją nabyłem, od razu wiedziałem, że będzie świetna!

Nadawała się doskonale?

Nie nadawała się w ogóle, lecz dla marzącego nic strasznego. Pani Helena mieszkała tu wtedy ze swoim dziewięćdziesięcioletnim wujkiem. Starszym, schorowanym ludziom trudno było zapanować nad bałaganem, który tworzył się tutaj przez lata, a praca na roli pochłaniała całe zasoby ich sił. Przed chatką stało pomieszczenie gospodarcze, wyglądające jak po przejściu tornado. Wnętrze wypełnione było po sufit stertami butelek oraz pryzmami starych ubrań i gazet, a o każdy metr walczyliśmy z pięcioma zdziczałymi kotami. Na samym początku, jeden z miejscowych „dziadków” skomentował moje plany krótko: toz to jyno zadup, ka by tez tam kto seł... Nikt tu wtedy nie traktował poważnie moich wizji.

Pamiętasz swoich pierwszych gości?

Doskonale! To było osiem lat temu. W ciemny, bezksiężycowy wieczór na czarnym szlaku, który prowadzi obok chaty, zauważyłem dwie osoby wędrujące na Rycerzową. Szli bez latarek. Ledwie pomyślałem, że tam nie dojdą, gdy usłyszałem pukanie. Zapytali o nocleg, uprzedziłem, że dom jest w trakcie porządków, lecz im to nie przeszkadzało. Zostali i tak zarobiłem tutaj pierwsze 10 złotych

Następni turyści też trafiali tu przypadkowo?

Na dobre zacząłem rozglądać się za nimi dopiero po zaadaptowaniu pierwszego pokoju. Chciałem dotrzeć do osób nieprzypadkowych, zatem za bezsensowne uznałem umieszczanie ogłoszeń w zwykłej prasie, a na branżową nie było mnie stać. Wydrukowałem więc sobie wizytówki, nie żadne błyszczące kartoniki, lecz na zwykłym cienkim papierze. Pociąłem je nożyczkami i wyszedłem na szlak.

Znam to. W mieście co chwilę ktoś wciska mi ulotkę.

Ja swoich nie wciskałem, wręcz przeciwnie – dawałem je tylko na życzenie.

Obcy ludzie podchodzili do Ciebie i ni stąd, ni zowąd prosili o kontakt?

Było prawie tak, jak mówisz. Kupiłem strój góralski i wędrowałem w nim po ścieżkach Beskidu Żywieckiego. Efekt był niesamowity! Zaczepiali mnie niemal wszyscy! Opowiadałem o sobie i „Starej Chacie”, zainteresowanych zapraszałem, a na pożegnanie wręczałem wizytówkę. Dość szybko jednak zrezygnowałem z rozdawania ulotek, by nie sprawiać wrażenia, że spotkanie na szlaku było ukartowane. Poprzestawałem na rozmowach, to wystarczyło. Niebawem, wraz z odwiedzinami kolejnych gości, ruszyła ta najskuteczniejsza z reklam – „szeptana”.

Masz żyłkę do interesów.

Zakup stroju góralskiego nie był dla mnie działaniem komercyjnym. Słyszę wielokrotnie, że to doskonałe posunięcie. A ja nosząc strój góralski manifestuję swoje poglądy, uważam, że mieszkając tutaj należy kultywować tradycję regionu. Ubieram się w ten sposób nie tylko gdy przyjmuję gości lub wychodzę w celach „handlowych”. W stroju regionalnym poruszam się na co dzień, jeżdżę w nim do Bielska i Katowic. Tak trafiłem do Związku Podhalan. Znalazłem ludzi, którzy szyli im ubrania, opowiedzieli o mnie i... Rewelacja, bo jest ktoś, kto nie ubiera stroju tylko na msze, występy i spotkania! Mój „image” nie ma jednak nic wspólnego z pozyskiwaniem klientów. Ja po prostu nie chcę aby strój góralski kojarzył się tylko z festiwalem folklorystycznym. Wyobraź sobie, że w Rajczy, miejscowi widząc mnie w ich własnym stroju regionalnym pytali: na kaz to bydzies groł? A nika – odpowiadałem – tak się łodziywomy Soblówce. I w ten sposób górale zaczęli nazywać mnie... „góralem”! Mnie, „hanysa” z Gliwic! Ale moim zdaniem to nie miejsce urodzenia, lecz dusza i warunki życia czynią człowieka góralem.

Czy za Twoim przykładem miejscowi zaczęli częściej nosić stroje regionalne?

Nie przeceniałbym mojego wpływu, lecz chyba rzeczywiście coś drgnęło, bo na przykład do kościoła przychodzi coraz więcej osób ubranych po góralsku. Natomiast mój wygląd z całą pewnością ma wpływ na… kierowców. W Rajczy byłem przyczyną dwóch stłuczek, a przyjezdni wielokrotnie proponowali mi podwiezienie – tylko dla samej frajdy przejażdżki z „prawdziwym” góralem.

Zwracasz uwagę również przez pewne kontrasty. Wyszedłeś mi naprzeciw w stroju góralskim, świecąc czołówką Petzl’a. Pod z lekka dziurawym dachem masz kuchnię, której wyposażenie wygląda lepiej niż w niejednym katalogu…

To tylko przedmioty, solidne i potrzebne, lecz niekiedy wręcz irytujące. Czy wiesz jak najczęściej wygląda teraz pierwsza wizyta w „Starej Chacie”? Wchodzą turyści i – ale odlot, jaka wypasiona lodówka – słyszę od progu. Ty, popatrz na zmywarkę! Normalnie, szok – chyba ze sto różnych programów! A mnie „nie kręci” zmywarka z komputerem. I nie jest mi tu potrzebna „kosmiczna” lodówka, wystarczyłaby zwyczajna. Ale nie mam wyboru, bo nie mogę kupić normalnej chłodziarki, która pomieści wszystko, co tutaj niezbędne. I nie używam stu programów w zmywarce, lecz dwóch, tylko gdzie zdobyć taką prostą, dużą zmywarkę? A ja tak bardzo chciałbym aby pobyt w „Starej Chacie” pozwalał odpocząć od szału zakupów, od komercji, konsumpcji, reklamy, manipulacji, wyścigu szczurów, marketów i multipleksów. Chciałbym by można było tutaj trochę ochłonąć, zwolnić, opamiętać się.

Twoja wizja „Starej Chaty” jest złożona.

Moja wizja „Starej Chaty” jest prosta: tu najważniejsi są ludzie. Tutaj turysta nie jest anonimowy, tu nie ma ani okienka, ani niedostępnej części prywatnej. Chcę aby goście dobrze się tutaj czuli. Jestem tylko cieniem, dbam aby wszystko funkcjonowało tak jak należy, interweniuję rzadko, tylko wtedy gdy mieszkańcy zaczynają sobie nawzajem przeszkadzać i nie potrafią się dogadać. Staram się niczego nie narzucać, szanuję potrzeby i upodobania wszystkich domowników. „Stara Chata” nie jest ani schroniskiem, ani agroturystyką, ani chatką studencką. To kompilacja tych cech, które przypadły mi do gustu, znajdziesz tu „okruchy” wielu miejsc, w których byłem.

Które to miejsca?

Rzecz nie w obiektach, lecz w ludziach i ich wzajemnych relacjach, zasadach, otwartości, oraz szacunku dla siebie. Mam nadzieję, że takich „Starych Chat” powstanie wiele.

Wszystko Ci się udaje?

Zawalił się mój dziecięcy, naiwny, sielankowy obraz wsi, która inaczej wygląda z zewnątrz, a inaczej od środka. Tyle, że identyczne refleksje towarzyszyć mogą przeprowadzce ze wsi do miasta.

A jakie refleksje towarzyszą zamieszkiwaniu „Starej Chaty”?

Nie przypuszczałem, że ludzie są aż tak dobrzy. Nasz obraz bliźnich jest mocno wypaczony przez media, które sprawiają, że zbyt często postrzegamy ich jako zagrożenie. A mnie tu nic nigdy nie zginęło. Bywa, że na wierzchu leżą pieniądze, aparat cyfrowy, czy inne kosztowne drobiazgi. I nikt tu jeszcze niczego nie ukradł, chociaż „Starą Chatę” odwiedza ponad tysiąc osób rocznie. Raz zimą zniknęła łopata, „ucieszyłem się”, że nareszcie ktoś coś stąd wyniósł. Na wiosnę razem ze śniegiem zjechała z dachu. Przypuszczalnie jakiś młody człowiek wrzucił ją tam dla zabawy.

Kto najczęściej Ciebie odwiedza?

Spektrum jest bardzo szerokie, najwięcej bywa tu nauczycieli, lekarzy i psychologów. Przyjeżdżają do mnie studenci, harcerze, czasem księża z podopiecznymi, a ostatnio także wycieczki szkolne. Niedawno był tu zlot „bębniarzy”, nikt inny nie chciał przyjąć „takiej” grupy. Przyjechała ich setka, wymieniali się tak, że dwudziestu dudniło przez całą dobę. Ciekawe doświadczenie, obawiałem się, że nie będę mógł przy nich spać, a okazało się, że rytm bębnów jest zupełnie neutralny – w dzień sprzyja rozmowie, a w nocy przyjemnie usypia.

Powiedziałeś, że rocznie masz  ponad tysiąc gości. Pamiętasz wszystkich?

Niestety, czasem już zapominam. To jest dla mnie bardzo przykre. Tym bardziej, że łatwo nawiązuję znajomości i głęboko się angażuję. Nota bene z wzajemnością, bo goście często mówią mi o sprawach, o których nie rozmawiają nawet z najbliższymi. Pewnie to wynika z mojego charakteru. Odkąd pamiętam kocham ludzi. Już jako dziecko miałem problem, dręczyła mnie myśl o... rodzinie: jak to będzie, gdy będę mógł kochać jedynie kilka osób?

No tak, a w „Starej Chacie” możesz co roku kochać kolejny tysiąc...

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 7/2007


Strona główna