Janusz River - Strzelecki

Dlaczego wybrał Pan przydomek "River"?

To nie przydomek, lecz nazwisko.

Ale przybrane.

I co w tym złego? Madonna też nie nazywa się Madonna. Drugie nazwisko przybrałem, bo we Włoszech, gdzie mieszkałem przez wiele lat, nikt nie był w stanie wymówić pierwszego.

A czemu "River", skoro "Rover" bardziej odpowiadałoby Pana upodobaniom?

Ależ ja przez pół wieku nie jeździłem na rowerze! Odstawiłem go do kąta jako dziesięciolatek i przypomniałem sobie o nim dopiero na emeryturze.

Co Pana zmobilizowało?

Przez całe życie pracowałem jako międzynarodowy impresario sportowy i muzyczny, organizowałem mecze, czasem koncerty, głównie we Włoszech oraz w Stanach. Pisałem też teksty piosenek. W Sopocie, w roku 1984, nagrodę publiczności zdobyła wykonana przez Halinę Benedyk i Marco Antonellego "Frontiera", do której ułożyłem słowa. Pieniądze w świecie piłki nożnej i show-biznesu są duże, więc udało mi się uzbierać ich sporo. Po przejściu na emeryturę zacząłem zastanawiać się co z nimi zrobić. Nie mam ani rodziny, ani nikogo bliskiego, komu mógłbym zostawić ten majątek, a do grobu go nie wezmę. Olśnienie przyszło 30 grudnia 1999. Pamiętam dokładnie ten dzień: siedziałem na tarasie mojego domu z widokiem na Adriatyk, jadłem spaghetti, patrzyłem na zachód słońca i przeglądałem gazetę. Zauważyłem w niej notkę o samotnym rowerzyście przemierzającym świat i pomyślałem, że mógłbym dokonać czegoś, co dotychczas nie udało się nikomu.

A mianowicie?

Objechać na rowerze kulę ziemska dookoła w wieku 65 lat. Od razu postanowiłem, że budżet wyprawy ograniczę do najwyżej pięciu dolarów dziennie, wezmę tylko śpiwór, rezygnując z namiotu, a liczyć będę wyłącznie na pomoc miejscowej ludności oraz lokalnych mediów. To były pierwsze trzy podstawowe zasady. Nazajutrz odwołałem swój udział w balu sylwestrowym i poszedłem do znajomego prowadzącego sklep z rowerami. Poprosiłem o najtańszy, najwyżej za sto dolarów. Nie przyznałem się, że to dla mnie, bo pomyślałby, iż starszemu Panu zaczyna dokuczać demencja, znał mnie przecież jako człowieka, który ściągnął Bońka do Juventusu. Powiedziałem tylko, że rower chciałbym podarować bezdomnemu, którym się opiekuję. Sprzedał mi wehikuł za pięćdziesiąt dolarów - gniotsja nie łamiotsja - jak zapewniał - właśnie oddał go w komis jakiś dziadek. Rower więc już miałem. Dokupiłem jeszcze dwie sakwy, ale nie takie profesjonalne jakich teraz używam, lecz zwyczajne, szmaciane. Potem poszedłem do banku, przyjął mnie dyrektor oddziału.

Sam dyrektor?

Nic w tym dziwnego, ponieważ wcześniej, jako klient uprzywilejowany zawsze trafiałem do jego gabinetu. Poprosiłem aby co trzy miesiące wysyłał pieniądze na adres, który wskażę. Nie zrozumiał... Sto dolarów dziennie, czy piętnaście tysięcy kwartalnie? Dopytywał. Taka mała kwota nie mieściła mu się w głowie, ale - klient nasz pan - przyjął zlecenie. Postanowiłem, że w dwa lata pokonam Europę od najdalej na południu położonej wyspy Lanzarote, po Spitsbergen, jadąc zygzakiem, aby wyprawa nie zakończyła się przed czasem.

I udało się?

Tak, odwiedziłem wszystkie kraje na naszym kontynencie, z wyjątkiem dwóch: Włoch, gdzie jestem zbyt dobrze znany i Polski, którą znam zbyt dobrze, by łudzić się, iż pięć dolarów dziennie wystarczy mi na przetrwanie.

W Skandynawii to chyba jeszcze trudniejsze.

Ależ skąd! W bogatych krajach wystarcza mi pięć, a biedniejszych trzy dolary dziennie. 31 grudnia 1999, czyli równo dobę po podjęciu decyzji, wsiadłem na prom do Barcelony, gdzie przesiadłem się na następny - do Lanzarote. Na pokładzie spotkałem dziennikarza, który przeprowadzał ze mną wywiady w czasach, gdy organizowałem mecze. Zapytał co tu robię z tym starym rowerem. Jemu pierwszemu przyznałem się do swoich planów. Powiedziałem wtedy, że nie chcę umierać przed telewizorem lub na szpitalnym łóżku, wolę szybką i przyjemną śmierć w drodze. Może stuknie mnie jakaś ciężarówka, może rozpędzony motocyklista... Stwierdził, że będzie mi łatwiej jeżeli napisze o mnie artykuł. Na Wyspy Kanaryjskie przypłynąłem w dniu, w którym na ostatniej stronie największego hiszpańskiego dziennika wydrukowano moje zdjęcie i obszerny materiał o wyprawie. I tak się zaczęło...

Co się tak zaczęło?

Wsparcie medialne moich wędrówek. Bez pomocy prasy, radia i telewizji nie byłbym w stanie podróżować za tak niewielkie pieniądze, gdyż nikt by mnie nie znał. A znajomym pomagamy przecież znacznie chętniej, niż obcym.

Nawet wtedy, gdy znamy ich tylko ze szklanego ekranu?

Szczególnie wtedy, bo magia telewizji bywa bezcenna. Setki razy pomagali mi ludzie, którzy widzieli mnie w wiadomościach, chociaż ich o nic nie prosiłem. Takie mam zasady. Jem najprościej, piję wodę, nocuję - gdy nie pada - pod gołym niebem, często na cmentarzach, bo tam jest najbezpieczniej. Do dużych miast nie wjeżdżam, miejscowości modne wśród turystów omijam szerokim łukiem. Ale z wdzięcznością przyjmuję każdą dobrowolną pomoc: poczęstunek, nocleg, czy finansowe wsparcie. Kończąc pierwszą wyprawę dowiedziałem się, że w roku 2008 zorganizowana zostanie olimpiada w Pekinie. Postanowiłem, że tam pojadę. Nakleiłem na ramie roweru napis "Roma - Pekin", poinformowałem o swoim zamiarze Międzynarodowy Komitet Olimpijski i ruszyłem w drogę. Dotarłem do celu, dopiąłem swego, lecz nadal czułem niedosyt, kondycja mi dopisywała, zdrowie też, znachorzy dziwili się, że mam już ponad siedemdziesiąt lat.

Znachorzy?

Wierzę tylko im, nie ufam lekarzom, chociaż badali mnie nawet specjaliści z Centrum Kosmicznego pod Moskwą. Teraz, Londyn - miasto w którym ma odbyć się następna olimpiada, jako cel kolejnej wyprawy nie pociąga mnie w ogóle, bo to duża metropolia w Europie. Co innego Rio de Janeiro, postanowiłem, że pojadę tam na otwarcie olimpiady w roku 2016. Skończę wtedy osiemdziesiąt i po raz drugi w życiu odstawię rower do kąta.

I co dalej?

Dalej? Szczerze wątpię, że dojadę tam żywy, po drodze czyha tyle niebezpieczeństw... Ale gdybym jakimś cudem dotarł do Rio, to z pewnością już na żadne dwa kółka nie wsiądę. Miałbym wtedy 150.000 km na liczniku i 150 odwiedzonych państw w pamięci, więcej mi nie trzeba. Wiem już co mógłbym robić po osiemdziesiątce, mam pewien pomysł, ale go nie zdradzę, bo znowu ktoś pomyśli, że zwariowałem... (śmiech). Musiałem przygotować sobie taki "plan awaryjny", ponieważ pewien buddyjski mistrz okropnie przestraszył mnie zapewniając, iż będę żył sto lat!

Może uda się Panu wtedy roztrwonić zebrany majątek?

Mowy nie ma! Wszystkie pieniądze przekażę osieroconym dzieciom, które spotkałem po drodze, mam w notesie blisko tysiąc ich nazwisk. Wszystko ustaliłem już z moim włoskim adwokatem, przecież w każdej chwili mogę zginąć. Jeżdżę bez kasku, prowokuję los, ryzykuję...

A jeżeli zamiast - jak Pan powiedział - "przyjemnej śmierci", trafi Pan spod kół ciężarówki wprost na wózek inwalidzki, przed telewizor, którego tak się Pan obawia?

W ogóle nie chcę o tym myśleć! Dotychczas szczęście mnie nie opuszczało, nie miałem żadnego wypadku, nigdy nawet nie spadłem z roweru, nie złapałem gumy, a porywacze karmili mnie i hojnie wyposażali na drogę.

Porywacze?

Na samym tylko Kaukazie porywano mnie pięć razy. A przynajmniej tak donosiły lokalne gazety, bo osobiście porwany się nie czułem. Jeżdżę bocznymi drogami, gubernatorzy nie chcą mnie tam puszczać, twierdząc, że to zbyt niebezpieczne, lub proponują eskortę, która byłaby przecież tylko wyzwaniem dla terrorystów i sygnałem, że przybywa ktoś ważny. Podpisuję więc im oświadczenia, że całą odpowiedzialność biorę na siebie; podczas jedenastu lat włóczęgi zebrałem blisko pięćset kopii takich dokumentów. Ostatnio na Filipinach też zatrzymywano mnie kilkakrotnie. Scenariusz jest zawsze podobny: wychodzi na drogę dwóch mężczyzn z kałasznikowami i stop - nie dalej nie pojedziesz. Pierwsze pytanie: skąd jesteś? Nie mówię, że z Włoch, bo to mogłoby dla nich znaczyć, iż jestem bogaty, lecz że z Polski, którą kojarzą z papieżem. Większość Filipińczyków to katolicy, więc tyle zazwyczaj wystarcza abym odzyskał wolność.

A na Kaukazie?

Tam jest trochę trudniej. Pokaż paszport - rozkazują. Wyciągam więc dokumenty, z których - niby przypadkiem - wysypują się wycinki z lokalnych gazet, opisujących moją wędrówkę. Ta metoda sprawdza się i otwiera mi drogę na całym świecie. Nie jedź tam - ostrzegają partyzanci - tam są wojska rządowe. Wiem - odpowiadam - poradzę sobie. Nie jedź tam - mówią żołnierze - tam są rebelianci. Dziękuję - odpowiadam - dam sobie radę. Zaprzyjaźniam się z wszystkimi, po obu stronach barykady i wszyscy mi pomagają. W ten sposób przejechałem przez Dagestan, gdzie walki trwają do dzisiaj. A na zmianę gościli mnie tam chłopcy z ruchu oporu i rosyjski "Specnaz". Wspólny posiłek, koniecznie zdjęcie - wszyscy tam mają "komórki" z aparatami fotograficznymi - i koperta na drogę...

Koperta?

Najmniej dostałem sto dolarów, a rekordowo pięćset od żony gubernatora w Laosie i osiemset w Rosji, od jakiegoś biznesmena. To dla mnie zawrotne kwoty.

I co Pan z nimi robi?

Najwięcej kosztują mnie przeloty. Ostatnio też z Manilli do Władywostoku musiałem polecieć samolotem, a skąd - jak nie z kopert i oszczędności - mam mieć na to pieniądze?

Z oszczędności?

Nigdy, w żadnym kraju nie wydałem tyle pieniędzy, na ile pozwala limit, który sobie wyznaczyłem. Podczas pięciu miesięcy pobytu na Filipinach wydałem 285 dolarów, chociaż mogłem 450. Od dawna też za przelot nie zapłaciłem pełnej stawki, wszystkie linie oferują mi rabaty. W kwietniu z Sachalinu do Warszawy przyfrunąłem za połowę kwoty. Rujnuje mnie dopiero pobyt w Polsce, a zawsze po jedenastu miesiącach wędrówki wracam tu na miesiąc, aby odpocząć. Nie muszę, tym bardziej, że to duży wydatek, lecz ciągną mnie wspomnienia i sentyment. To tutaj, w Gdyni poznałem moją pierwszą dziewczyną, a tam, na klifie w Orłowie całowałem się z nią po raz pierwszy...

A rower też ma Pan wciąż ten sam, za sto dolarów, pierwszy?

Rama jest ta sama, resztę wymieniam rokrocznie. Części dostaję wprost od producentów: Shimano, Schwalbe. Zdobyłem dzięki nim jeden z trzech moich osobistych rekordów świata.

Mianowicie?

Przejechałem 140.000 km nie łapiąc gumy. Poza tym jestem najstarszym człowiekiem kontynuującym podróż dookoła świata i od jedenastu lat nie spałem w łóżku.

A gdy ktoś Pana zaprasza na noc do siebie?

To śpię na podłodze.

Czy w Polsce też czasem nocuje Pan na cmentarzach?

Nie, tutaj mam "zaprzyjaźnioną" leśniczówkę koło Białogóry, tuż nad Bałtykiem, tam mieszkam najchętniej. A gdy aura sprzyja śpię pod gołym niebem, w lesie, na wydmach, albo na plaży. Chodzę do Białogóry na domowe obiady, sprowadziłem sobie z Rzymu swój samochód, jeżdżę po okolicy, odwiedzam stare kąty, odpoczywam. Mam spokój, tylko raz pokazano mnie w Teleexpressie, więc prawie nikt mnie tu nie zna. A gdy trafi się jednak ktoś, kto pyta czy ja, to ja, to odpowiadam, że nie, że to ktoś inny. Istna sielanka i zero limitu finansowego.

A właściwie dlaczego postanowił Pan tak ograniczać wydatki?

Po pierwsze dlatego aby na swoje kaprysy nie roztrwonić pieniędzy, które chcę przekazać sierotom. A poza tym dlatego, że gdybym wydawał więcej, to nie spotkalibyśmy się, bo nie byłbym wystarczająco interesujący dla mediów.

Sam Pana wiek to za mało?

Za mało. Na Zachodzie nie brakuje ekscentrycznych emerytów z kasą.

Kiedy wyrusza Pan w drogę do Rio?

Nie tak szybko, mam jeszcze sporo czasu. Teraz przygotowuję się do wyprawy życia. Zawsze przed startem wysyłam oficjalne pisma, w których proszę o wsparcie. Mierzę przy tym wysoko: ministerstwo sportu danego kraju, ministerstwo turystyki i gubernatorzy okręgów. Tym razem postanowiłem sforsować najszczelniej zamkniętą granicę: do Korei Północnej. Złożyłem papiery i proszę sobie wyobrazić, że gdy zadzwoniłem tam po powrocie do Polski, to usłyszałem: myśleliśmy, że odebrał Pan naszą wizę we Władywostoku...

Dlaczego tam?

Bo tam mieści się koreański konsulat. Konsul mówi po polsku, zna mnie i wie, że chciałbym przejechać stamtąd przez Koreę Północną, Syberię i Ural, do Stalingradu, gdzie zamierzam zakończyć wyprawę w siedemdziesiątą rocznicę "pobiedy". To aż 11.000 km! Władze koreańskie są mi przychylne, bo wszędzie powtarzam, iż wyprawę zamierzam zorganizować z okazji setnej rocznicy urodzin Kim Ir Sena oraz, że nie akceptuję globalnej hegemonii USA i nigdy tam nie pojadę.

Byłby Pan chyba pierwszym Polakiem przemierzającym Koreę Północną na rowerze.

Polakiem? Nie czuję się Polakiem, lecz obywatelem świata, nie mam domu, lub inaczej - moim domem jest cały świat. Nie jestem wyznawcą jednej religii, wierzę w tego Boga, którego czczą otaczający mnie ludzie. Jem to, co oni jedzą. Piję tę samą wodę, którą i oni piją, najchętniej deszczową, ze studni lub rzeki, bo jeżeli im nie szkodzi, to i mnie też nie otruje. Unikam alkoholu, lecz nie odmawiam, gdy wiem, że gospodarz poczułby się urażony. Nie kupuję w supermarketach, preferuję lokalne potrawy, stronię od mięsa, ale nie grymaszę, gdy w Chinach częstują mnie pieczonym psem, kotem, lub wężem.

Nigdy nie miał Pan rozstroju żołądka?

Zdarzały mi się niestrawności, ale nigdy nie byłem poważnie chory. We Włoszech brzuch bolał mnie częściej. Ostatnio, na Sachalinie najbardziej zaszkodził mi - o ironio - kawior. Na całym świecie rarytas, a tam karmią nim kury. Musiałem w nocy wyjść do sławojki. Chcę wrócić, lecz patrzę - po podwórku łazi niedźwiedź! Gdy mnie zauważył stanął na tylnych łapach i zaczął pomrukiwać. Zatrzasnąłem drzwi, siedzę, siedzę, zaczynam marznąć, więc ostrożnie sprawdzam, czy już sobie poszedł, ale gdzie tam, jest jeszcze bliżej! Wtedy przypomniałem sobie, że syberyjscy myśliwi mówili, iż w takich sytuacjach należy na "miszę" nakrzyczeć. Głos mam donośny, zwymyślałem go od najgorszych, cytować nie będę... (śmiech).

Poskutkowało?

Zwiewał, aż się kurzyło!

Zawsze jeździ Pan sam?

Czasem z miast, gdzie planuję się zatrzymać wyjeżdżają mi na powitanie delegacje rowerzystów, więc finiszujemy razem, ale długie etapy zawsze pokonuję samotnie. W drodze słucham regionalnej muzyki na tranzystorowym radyjku.

Ile kilometrów dziennie Pan pokonuje?

To zależy od gościnności mieszkańców miejscowości, przez które przejeżdżam. W Rosji na przykład średnie długości dystansów dziennych skracają mi się bardzo znacząco... A na Filipinach spotkania w szkołach potrafią trwać w nieskończoność. Zasadniczo jednak staram się pokonać przynajmniej trzydzieści, aby miesięcznie przebyć tysiąc. Natomiast w razie potrzeby "setkę" dziennie mogę przejechać bez wysiłku, to chyba całkiem nieźle, jak na mój wiek, prawda?


Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "ROWERTOUR" nr 8/2012. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna