31.12.2000

            I znowu kilkanaście godzin lotu z Buenos Aires do Londynu, mija niepostrzeżenie. Budzę się niemal wyłącznie na posiłki. Co nie znaczy bynajmniej, że czuję się wypoczęty. Ponad godzinę przed lądowaniem w Londynie, wiadomo już, że będziemy tam dużo wcześniej niż to przewiduje harmonogram lotu – około 10.20, zamiast o 11.00. A jest w rozkładzie samolot odlatujący stamtąd do Krakowa o 10.45. Rozmawiam o mojej sytuacji ze stewardem. Tłumaczę mu dokładnie szczegóły mojej rezerwacji, mówię o anulowanym rejsie z Londynu do Warszawy w sylwestrowe popołudnie i konieczności spędzenia w Londynie ponad trzydziestu godzin. Ta zupełnie niespodziewana szansa na „złapanie” połączenia byłaby dla mnie wybawieniem. Steward jest bardzo miły. Przejmuje się moim kłopotem bardziej niż to „służbowo” konieczne. Prowadzi mnie do swojej szefowej. Ta jednak informuje, że szansa na taką błyskawiczną przesiadkę jest znikoma. Tym bardziej, że bagaż z Buenos Aires został wysłany tylko do Londynu i będę musiał go odebrać. A to trwa. Tymniemniej stewardesa prosi mnie, abym usiadł na miejscu przy samym wyjściu, tak abym pierwszy mógł opuścić samolot. Tymczasem steward pyta mnie czy mam ochotę na piwo lub whisky. Nie bardzo rozumiejąc pytanie – bo pora poczęstunków już dawno minęła, za chwilę wszak lądujemy – odpowiadam, że wolałbym colę. Po kilku minutach steward wraca i wręcza mi worek, w którym jest litrowy karton soku oraz kilka puszek z Coca - Colą. Mówi przy tym coś, co można przetłumaczyć jako Trzymaj się chłopie! Jestem zaskoczony.

            Istotnie, wysiadam jako pierwszy. Stewardesa informuje kogoś z personelu naziemnego o mojej sytuacji. Zostaję skierowany do odpowiedniego urzędnika. Obsługuje mnie bardzo szybko lecz i tak brakuje mi pół godziny by zdążyć na samolot do Krakowa. Tym bardziej, że akurat tym razem, naprawdę długo czekam na bagaż. A akurat na to nie mam żadnego wpływu. Przy okazji – w trakcie załatwiania kolejnych formalności, i później – próbując zweryfikować informacje, od dwóch pracowników British Airways dowiaduję się, że jest jeszcze dzisiaj lot z Heathrow do Warszawy lecz nie ma miejsc, a dwóch innych twierdzi, że lot ten jest odwołany. Jadę zatem na Heathrow (mój samolot z Buenos wylądował na Gatwick), gdzie potwierdzam, że lotu rzeczywiście nie będzie – zgodnie z tym, co mówiono mi w Polsce jeszcze przed wyruszeniem w podróż. Ma być natomiast rejs do Warszawy nazajutrz o 7.00 rano. Wprawdzie – według pracownika British Airways – nie ma miejsc ale powinienem spróbować zapytać jeszcze przed odlotem. Spróbuję, chociaż nie bardzo wierzę w ten lot o świcie pierwszego stycznia. Tymczasem dzwonię do Piotra, u którego nocleg załatwiła mi znajoma. Próbuję kilkakrotnie. Bezskutecznie. Automat informuje mnie, że telefon jest wyłączony. Telefonuję więc do Macieja Lacha – londyńskiego prenumeratora Kalumetu. Tam odpowiada „sztuczna sekretarka”. Dzwonię do domu. Potwierdzam, że Nowy Rok powitam w Londynie.

            Przepakowuję się nieco. Zostawiam duży plecak w przechowalni. Jadę do centrum Londynu. Wysiadam na Picadilly Circus. Wędruję po okolicznych ulicach. Słyszę polski język. Kupuję bochenek chleba. Jest zimno. Wieje przenikliwy wiatr. Pada deszcz. Chwilami marznę bardziej niż na Antarktydzie. Robi się coraz tłoczniej, coraz hałaśliwiej, coraz paskudniej. Z ulgą wracam na Heathrow. Jest niesamowite! Ciche i puste. Jak z filmu o wymarłej cywilizacji. Chyba nawet niewielu pracowników zna to lotnisko z tej bezludnej strony. Tuż po 23.00 mojego czasu, czyli już po północy czasu polskiego, dzwonię do domu. Tam już wiek XXI, a u mnie wciąż XX. To niezwykłe! Później, korzystając ze znajomego urządzenia wysyłam dwa e.mail’e. Również pomiędzy tysiącleciami. Chwilę po wpół do dwunastej rozpoczynam wędrówkę szlakiem wyznaczonym przez tabliczki z napisem Chapel. Myślę sobie – może kaplica będzie otwarta? Droga jest dość daleka i nie całkiem prosta. Pięć minut przed północą odnajduję kaplicę. Jest nie tylko otwarta. Trwa w niej całonocne czuwanie. Msza święta, adoracja, modlitwy, rozważania, medytacje, pieśni. Jest około 30 osób. Dwóch kapłanów.


1.01.2001

            Nowy Rok witam nie wierząc własnym oczom. Pełen radości, że tutaj jestem. Dziękuję Bogu, że nie dodzwoniłem się ani do Piotra, ani do Macieja. Zostaję do godziny 1.00. Dobrze zaczął się mój Nowy Rok, niesamowicie minęła jego pierwsza godzina. Mam nadzieję, że to będzie dobry rok. W sferze duchowej, północ na Heathrow była jednym z najgłębszych i najważniejszych wydarzeń całego wyjazdu. Nigdy nie przypuszczałbym. Byłem raczej skłonny sądzić, że będzie to dość ponure i przygnębiające wspomnienie. Nigdy dotychczas nie witałem Nowego Roku w kościele. Cieszę się, że właśnie tak rozpocząłem ten rok. Czuję, że mógłbym podobnie rozpoczynać także następne lata. Chociaż niekoniecznie samotnie na Heathrow. Wychodząc z kaplicy rozmawiam z Irlandczykiem – jednym z tutejszych parafian. Okazuje się, że w mszy, poza mną uczestniczyło jeszcze dwóch Polaków, którzy mieszkają w Londynie od zakończenia wojny. Wracam na Heathrow. W znajomym kącie przygotowuję sobie noworoczną ucztę. Mam chleb z Londynu, konserwę z domu, sok pomarańczowy z samolotu i ciasteczka z Ushuaia. Fotografuję mój noworoczny stół. Czytam „Doktorów”. Piszę kartkę do cioci Janki. Uzupełniam „Dziennik Podróży”. Mija 4.00. Na „Arctowskim” dopiero teraz witają Nowy Rok. A ja wracam z powrotem do kaplicy.

            Tak, jak przypuszczałem – nie będzie dzisiaj lotu do Warszawy o 7.00 rano. Spokojnie zatem uczestniczę w specjalnej noworocznej mszy o wpół do szóstej.

            Chyba każde szanujące pasażerów lotnisko, ma kaplicę, czy Prayer Room – miejsce, gdzie można pomodlić się w skupieniu i ciszy lub po prostu odpocząć od zgiełku. Taka kapliczka zauroczyła mnie w Buenos Aires. Było to jedyne spokojne pomieszczenie na całym zatłoczonym lotnisku. W przypadku Heathrow, „lotniskowa” kaplica to niewielki rzymsko – katolicki kościół, położony akurat bardzo blisko jednego z terminali i oznakowany na lotnisku odpowiednimi piktogramami. Przez wzgląd na wieloreligijność podróżnych, obok kościoła jest też całkiem już neutralny wyznaniowo Prayer Room.

            Sądząc z numeru telefonu kościoła na Heathrow, pan Maciej Lach mieszka gdzieś w pobliżu.

            Odwołane są też codzienne loty o 10.30 i 11.40. Czekając zatem na swój samolot, ponownie wybieram się do kaplicy. Tym razem na Liturgię Słowa.

            Trzydzieści godzin w Londynie minęło bezboleśnie. Wyruszam w drogę powrotną. O 17.30 czasu lokalnego, odlatuję do Warszawy. O 22.15 wsiadam z samolot do Krakowa. Ląduję tutaj chwilę po 23.00. Kwadrans później spotykam Grzegorza i Mateusza, którzy przyjechali po mnie na lotnisko. Jedziemy do centrum. W połowie drogi silnik zaczyna się przegrzewać. To zamarzł płyn w chłodnicy. Jest dziesięć stopni mrozu. Dużo zimniej niż kiedykolwiek w czasie moje antarktycznej wycieczki. Wchodzę do domu dwie minuty przed północą.


Strona główna