TRZECIA PIELGRZYMKA NIECIERPLIWYCH - 25/26.07.2009

Trzecia Pielgrzymka Niecierpliwych. Z Krakowa na Jasną Górę: 135 kilometrów w 38 godzin, z odpoczynkami, lecz bez noclegów. Dystans wystarczająco poważny, by dodatkowo nie utrudniać sobie marszu deszczem lub upałem. Dlatego umówiłem się z uczestnikami, że ostateczną decyzję o starcie, lub przesunięciu terminu podejmę w zależności od komunikatów meteorologicznych, w piątek (czyli w przeddzień wymarszu) wczesnym popołudniem, gdy prognozy pogody będą już wystarczająco wiarygodne.

Cały tydzień przed Pielgrzymką był upalny i burzowy, nawałnice, które przeszły wtedy przez Polskę spowodowały śmierć kilku osób, wahałem się, czy nie odwołać marszu, lecz nie chciałem decydować przedwcześnie. Okazało się jednak, że z podjęciem decyzji nie mogę czekać do piątkowego popołudnia, gdyż Mariusz - mieszkający najdalej od Krakowa uczestnik Pielgrzymki - już o świcie musi wsiąść w pociąg, by stawić się pod Wawelem na czas. A zatem już we czwartek wieczorem postanowiłem, że ruszamy. Prognozy sprawiały wrażenie bardzo przychylnych, na weekend zapowiadano znaczne ochłodzenie i niewielkie opady.

Chwała Mariuszowi, że zobligował mnie do wcześniejszego podjęcia decyzji, bo kto wie, czy na podstawie piątkowych prognoz nie odwołałbym Pielgrzymki, a z perspektywy czasu widzę, iż warto było wyruszyć na ten deszczowy szlak... Przez cały piątek bezradnie patrzyłem więc tylko jak prognozy na weekend pogarszają się z każdą godziną...

W sobotę wstałem o drugiej w nocy. Deszcz bębnił po dachu. Włączyłem telefon komórkowy, który natychmiast odezwał się sygnałem SMS’a. To Marek Lenart jeszcze wczoraj wieczorem wysłał pytanie, czy może dołączyć do Pielgrzymki. Później dowiedziałem się, że brak odpowiedzi z mojej strony ucieszył go, gdyż oznaczał, iż już śpię. A skoro śpię o tak wczesnej porze, to znaczy, że nie odwołałem marszu. Tymczasem jednak napisałem do Marka, że startujemy za dwie godziny, więc zapraszam, o ile zdąży przygotować się do drogi.

Przed trzecią wyszedłem z domu. Chwilę później zadzwonił telefon, to pani redaktor z Telewizji Kraków upewniała się, czy deszcz nie pokrzyżował nam planów. O wpół do czwartej wysiadłem z nocnego autobusu na przystanku Krowodrza Górka, gdzie zaczyna się Szlak Orlich Gniazd, prowadzący do Częstochowy (i dalej). Było ciemno, pusto, padał deszcz.

Po dziesięciu minutach zjawiła się Asia Sułkowska, chwilę później przyjechała Telewizja Kraków, tuż po nich przybyli Asia i Sebastian Wachowie oraz Janek Widlarz. Nie czekając na komplet uczestników zaczęliśmy nagrywać rozmowy tak, aby po przybyciu wszystkich nie opóźniać startu. Krótka, sympatycznie zmontowana relacja pojawiła się wieczorem w lokalnych wiadomościach.

Za pięć czwarta z nocnego autobusu wysiadła cała reszta uczestników Trzeciej Pielgrzymki Niecierpliwych. Było nas dokładnie dwadzieścia osób, głównie z Krakowa, ale także z Lidzbarka, Poznania, Sopotni, Warszawy i Żywca. Nieformalna grupa znajomych, w większości wędrujących już wcześniej razem po górach lub nad Bałtykiem. Była też trójka "nowych" zaproszona przez wspólnych przyjaciół lub przez Internet. Był również i Michał Matuszewski - trzeci raz ruszający w tę drogę i pan Witold Bator oraz Sebastian - po raz drugi na pielgrzymim szlaku.

Wyruszyliśmy kwadrans po czwartej, w deszczu i świetle jupiterów (ściśle: jednego) Telewizji Kraków. Na dobry początek poprowadziłem grupę pod drogowskaz z napisem "Częstochowa - 165 km", przed nami było jednak o 30 kilometrów mniej, gdyż postanowiłem skracać do maksimum marsz Szlakiem Orlich Gniazd, który tu właśnie się zaczyna.

Deszcz padał w najlepsze, asfalt skończył się szybko, więc już przed Pękowicami byliśmy ubłoceni po uszy. Pierwszy krótki postój w Giebułtowie był przyjemny tylko dla tych pięciu osób, które zmieściły się na ławce przystanku autobusowego, reszta nieco bezskutecznie usiłowała przynajmniej schować się pod daszkiem. Nie zatrzymaliśmy się więc tam na długo.

Zejście stromą, karkołomną, śliską ścieżką do Doliny Prądnika zakończyło się dla Marka Polusa dwukrotnym upadkiem, a dla pana Witolda kontuzją kolana, które dokuczało mu już do końca. Zrezygnowałem z przerwy przy Źródle Miłości, bo wprawdzie deszcz akurat przestał padać, lecz mokre ławki nie zachęcały do odpoczynku. Poszliśmy dalej, by pierwszy posiłek po drodze zjeść pod dachem budynku BORT PTTK w Ojcowie, deszcz zaczął padać zanim zdążyliśmy z powrotem wyruszyć na szlak.

W deszczu przeszliśmy całą Dolinę Prądnika, aż do Pieskowej Skały, gdzie na próżno próbowaliśmy schować się pod zbutwiałymi daszkami dwóch przystanków autobusowych. W Sułoszowej przestało padać, ale nużąca była sama wędrówka przez tę wieś, rywalizującą z Zawoją o miano najdłuższej w Polsce. Pierwszy dotarłem na koniec miejscowości, czyli tam, gdzie nasz szlak schodził wreszcie z asfaltu. Zatrzymałem się tam aby poczekać na wszystkich. Zapytałem gospodarza ostatniego domu we wsi, czy możemy skorzystać z ławek stojących na jego podwórku, zgodził się bez wahania. Idąc przez Sułoszową grupa rozciągnęła się tak bardzo, że musiało minąć dobre pół godziny zanim znowu byliśmy w komplecie, za to wygodne miejsce na postój i chwilowe rozpogodzenie pozwoliło nam nieco odpocząć.

Padać zaczęło chwilę po wyjściu z Sułoszowej i do Troksu weszliśmy już w strugach ulewnego deszczu. Tam uzupełniliśmy zapasy w sklepie dobrze nam znanym z poprzednich pielgrzymek i niezwłocznie ruszyliśmy w dalszą drogę. Niezwłocznie, gdyż do harmonogramu sprzed roku mieliśmy blisko godzinę opóźnienia. Nie wszystkim jednak udało się wyruszyć. Asię Wach bolesne skurcze nóg zmusiły do rezygnacji z udziału w pielgrzymce, a wraz z nią wycofał się Sebastian. Zostało nas osiemnaście.

Za Troksem rozpogodziło się niespodziewanie, a w Podlesiu zza chmur wyjrzało słońce. Nasza radość trwała tylko do momentu gdy usłyszeliśmy pierwsze pomruki nadciągającej burzy, a pędziła w naszą stronę błyskawicznie... No i zaczął się wyścig - kto pierwszy kogo dopadnie: burza nas, czy my budynku stacji kolejowej w Jaroszowcu Olkuskim? Udało nam się zremisować - zaczęło padać zanim zdążyliśmy schronić się pod dachem, lecz prawdziwą ulewę oglądaliśmy już przez okna. Nawałnica była tak potężna, że autobus, którym wracali właśnie Asia i Sebastian musiał zatrzymać się na kilka minut, bo kierowca nie był w stanie prowadzić w takich warunkach.

Wyruszyliśmy w dalszą drogę gdy już niemal zupełnie przestało padać. Zostało nas piętnaście. W Jaroszowcu Olkuskim, wycofali się Dorota z Wieśkiem, których buty można było wyżymać i Asia Sułkowska, odczuwająca jeszcze skutki stukilometrowego marszu sprzed tygodnia. Przeszli z nami jedną trzecia całej trasy. Na pocieszenie kierowca, którego zatrzymali licząc na autostop do Olkusza, zawiózł ich jeszcze na Pustynię Błędowską.

W Golczowicach "straciliśmy" Janka Widlarza. On, który na Marszonach zawsze dochodził do mety jako jeden z pierwszych, zaskoczył własną niemocą wszystkich, a najbardziej siebie.

W Ryczowie czekał na nas Adam Iwański - uczestnik Pierwszej Pielgrzymki Niecierpliwych. Przyjechał samochodem, przywiózł kanistry z wodą do mycia, butelki z wodą pitną, miskę, mydło, ręczniki, plastry żelowe i kilka dużych pęt kiełbasy. Każdy głodny, mógł się posilić, a znużony odświeżyć. Radość nasza i wdzięczność były wielkie. W Ryczowie, pełna wątpliwości i żalu wycofała się Renata Kutera, ból kolana nie pozwolił jej powędrować z nami dalej.

Po blisko szesnastu godzinach marszu, czyli tuż przed 20.00 weszliśmy do Podzamcza, mijając połowę naszej drogi. Za nami zostało 68 kilometrów, przed nami tyle samo - czyli dystans marszonowy, lecz nigdy na Marszon, nie wyruszamy wprost po... Marszonie. W Podzamczu spędziliśmy ponad godzinę, okupując jedną z miejscowych knajpek, której szczególnym atutem była suszarka do rąk, bezlitośnie wykorzystywana przez część z nas do suszenia... butów. Syci, wysuszeni i nieco wypoczęci wyszliśmy wprost w zapadający zmierzch. I tu nie obyło się bez strat, pożegnaliśmy dwóch Marków: Lenarta i Polusa.

Już zupełnie po ciemku zatrzymaliśmy się na chwilę tam, gdzie czerwony szlak skręca z drogi łączącej Żerkowice ze Skarżycami. Trzy kwadranse później Karolina zorientowała się, że zostawiła tam telefon komórkowy. Postanowiliśmy nie wracać, bo dodawanie ośmiu kilometrów do czekającego nas jeszcze dystansu uznaliśmy za ryzykowne. A ściślej: postanowiliśmy nie wracać na piechotę...

Chwilę później doszliśmy do ośrodka wypoczynkowego w Morsku. Mimo później pory tętnił życiem, bo trwało tam właśnie wesele. Na to liczyliśmy... Przecież obsługa ośrodka z pewnością będzie trzeźwa! I nie pomyliliśmy się. Pierwszego spotkanego pracownika zapytałem, czy byłby skłonny za odpowiednią opłatą pojechać z nami samochodem w miejsce, gdzie został telefon. Zgodził się, lecz chciał uzgodnić to z kierowniczką ośrodka, więc poszliśmy do niej razem. Okazała się tak sympatyczna, że nie tylko pozwoliła pojechać, lecz tak przejęła się naszym losem, że zaprosiła do środka, gdzie było o wiele cieplej, niż na zewnątrz. Bo noc, chociaż sucha - na szczęście nie padało - była wyjątkowo chłodna, słupek rtęci ledwie przekroczył dziesiątą kreskę, niewiele jak na lipiec.

Pojechaliśmy zatem po telefon z Karoliną i Michałem zdezelowanym "maluchem" bez przedniego fotela. Kierowca, który wyglądał jak palacz w ośrodku (i zapewne nim jest) okazał się też regionalnym patriotą i rewelacyjnym przewodnikiem. Z entuzjazmem wskazywał coraz to inny punkt, w nieprzeniknionej dla nas ciemności nocy, opowiadając o kryjących się w mroku skałach, jaskiniach, studniach i historycznych traktach. A gdy wspomniał, że przegląda kopie starodruków, to z wrażenia omal nie wypadliśmy z samochodu razem z przerdzewiałą podłogą. Na szczęście akurat dojechaliśmy na miejsce, w którym zgubił się telefon. I nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wysiąść z auta, gdy Karolina już wyciągała swoją "komórkę" z trawy.

Widok, który ukazał się naszym oczom po powrocie do ośrodka w Morsku był bezcenny. W nowoczesnym, luksusowym wnętrzu, obok recepcji, wprost na podłodze spało pokotem osiem niemiłosiernie ubłoconych osób, niczym grupa bezdomnych włóczęgów. A weselni goście przyglądali się temu, nie wiedząc, czy wierzyć własnym oczom, czy to raczej nadmiar alkoholu powoduje takie halucynacje...

Chwilę przed godziną drugą ruszyliśmy w dalszą drogę. W Podlesicach wycofał się Krzysztof Paja, zostało nas dziesięć osób - połowa składu, który wyruszył z Krakowa.

Świtać zaczęło w Zdowie, mijała doba naszego marszu. W Niegowej, spóźnieni o blisko dwie godziny w stosunku do zeszłorocznego harmonogramu, rozbiliśmy tymczasowy obóz na marmurowych schodach Banku Spółdzielczego. Wyglądem przypominaliśmy chyba uczestników strajku okupacyjnego, trwającego znacznie dłużej niż pielgrzymka, ale nikt nie zainteresował się nami. Zasnęliśmy wszyscy, po kwadransie obudził mnie pan Witold, pytający przez sen, którędy idziemy dalej? Poszliśmy czerwonym szlakiem, zostawiając w Niegowej Jurka Sokulskiego i Sławka Sobczyka.

W Trzebniowie Michał zgubił gumową nasadkę na kijek trekkingowy - drobiazg, nawet tego nie zauważył. Po kwadransie dogonili nas dwaj miejscowi grzybiarze, przynosząc zgubę...

Około wpół do dziewiątej obsiedliśmy ławki nieczynnego jeszcze baru w Ostrężniku. Właściciel na nasz widok otworzył lokal i chociaż po realizacji naszych zamówień trochę zbyt szybko chciał z powrotem zamknąć podwoje, to jednak ta poranna, gorąca herbata była bezcenna. Wyszliśmy stamtąd wprost w objęcia deszczu...

Od tej pory aż do Zrębic, na przemian to kropiło, to padało, to lało, to świeciło słońce. Dopiero około południa rozpogodziło się na dobre i deszcz definitywnie przestał nam dokuczać. W Siedlcu dogonił nas na rowerze Sebastian. Wczoraj kontuzja Asi zmusiła go do wycofania z pielgrzymki, lecz nie zrezygnował zupełnie i o świcie wyjechał z Krakowa, by jednak razem z nami stawić się na Jasnej Górze.

Tuż przed Olsztynem minęliśmy jedynego na całej trasie turystę z plecakiem. Cześć Kuba - rzucił przechodząc obok, a widząc moje skonsternowane spojrzenie przedstawił się i przypomniał, że kilkanaście lat temu pracowaliśmy razem nad Morskim Okiem jako wolontariusze Grupy Tatrzańskiej Straży Ochrony Przyrody. Umówiliśmy się, że tak samo, po imieniu odezwie się do idącej nieco z tyłu Karoliny, która z całą pewnością nie miała szansy go znać. Słowa dotrzymał, więc na najbliższym postoju Karolina z przejęciem opowiadała nam o nieznajomym, który nie wiadomo skąd znał jej imię...

O godzinie 16.30 mijamy administracyjną granicę Częstochowy, zgodnie uznając, że to nam w zupełności wystarczy i nie mamy już ochoty iść przez całe miasto. Wprawdzie "prawdziwe" pielgrzymki kończą marsz dopiero na Jasnej Górze, lecz my nie czujemy się całkiem "prawdziwymi" pielgrzymami, A poza tym czas już nie jest naszym sprzymierzeńcem - najbliższy pociąg odjeżdża do Krakowa o 18.50, a następny dopiero o 23.20, więc po takiej drodze warto byłoby zdążyć na ten wcześniejszy.

Autobus MPK do centrum Częstochowy mamy dopiero za trzy kwadranse, jeżeli nim pojedziemy to na odwiedzenie Jasnej Góry zostanie nam zaledwie kilka minut. Co robić? Postanawiamy wezwać taksówkę. Nie znam numeru żadnej częstochowskiej korporacji, więc aby nie dzwonić na chybił trafił telefonuję do Marcina Psiuka - znajomego mieszkającego w Częstochowie. Pytam go o numer radio-taxi, Marcin proponuje, że sam po nas przyjedzie. Nie sposób mu odmówić...

Chwilę później odbieram SMS od Wieśka: jestem z Dorotą na Jasnej Górze, a Wy? Dzwonię do nich, mówią, że skoro nie udało im się dojść, to postanowili przyjechać samochodem. I proponują, że zabiorą nas do Krakowa. Nie sposób im odmówić...

W ten sposób powrót do Krakowa mamy "zabezpieczony" - pan Witold pojedzie z Darkiem i Pawłem, po których ktoś tu przyjechał, a Karolina, Michał i ja - z Wieśkiem i Dorotą. Tylko Ania i Mariusz będą musieli pojechać pociągiem - do Warszawy i Lidzbarka. No i Sebastian, którego z rowerem nie sposób zabrać do auta.

Nie mija kwadrans gdy przyjeżdża Marcin i zabiera nas na Jasną Górę. Pogodni i niemal "cudownie" wypoczęci wchodzimy do Sanktuarium, ale stać podczas mszy świętej nam trudno... Z radością i wzruszeniem przekazujemy sobie znak pokoju, już dla samej tej chwili warto było tu przyjść.

Drogi do Krakowa nie pamiętam, Wiesiek z Dorotą z właściwą sobie wyrozumiałością zaakceptowali przeszkształcenie tylnego pokładu ich samochodu w sypialnię...

Kuba Terakowski


W Trzeciej Pielgrzymce Niecierpliwych uczestniczyli: Witold Bator (Kraków), Dorota Chmielnicka (Kraków), Wiesław Chmielnicki (Kraków), Karolina Jarząbek (Poznań), Dariusz Klimczak (Sopotnia Wielka), Paweł Kupczak (Żywiec), Renata Kutera (Kraków), Marek Lenart (Kraków), Michał Matuszewski (Kraków), Krzysztof Paja (Kraków), Marek Polus (Skawina), Anna Pyrz (Warszawa), Mariusz Rogoziński (Lidzbark Welski), Sławomir Sobczyk (Kraków), Jerzy Sokulski (Kraków), Joanna Sułkowska (Limanowa), Kuba Terakowski (Kraków), Joanna Wach (Kraków), Sebastian Wach (Kraków) oraz Jan Widlarz (Kalwaria Zebrzydowska).

Strona główna