Lubisz góry?

Całe moje życie to góry.

Jesteś góralem?

Po mieczu, bo tata pochodzi z Dzianisza, ale po kądzieli jestem Kaszubem. Mama była technikiem budowlanym, ojciec cieślą – jak to często wśród górali bywa. Poznali się na budowie zapory w Solinie.

Urodziłeś się w Bieszczadach?

Nie, w Dzianiszu – na ojcowiźnie. Tam spędziłem dzieciństwo. Już jako mały „bajtel” chodziłem zbierać brusznice na Rakoniu i w Starej Robocie. Potem zacząłem włóczyć się po całych Tatrach Zachodnich.

Legalnie?

No, niezbyt… Szczególnie upodobałem sobie wtedy szlak z Wołowca na Rohacze. Dziesiątki razy przekraczałem tam „zieloną granicę”, lecz wyłącznie dla przyjemności, niczego nie przemycałem. Zakochałem się wtedy w Tatrach i pozostałem im wierny, nie znam żadnych innych gór, chociaż prowadzę schronisko w Gorcach…

Wspinasz się?

Trochę, ale zaczynałem od ścieżek i „czystej” turystyki. W ściany wszedłem względnie późno, chyba dopiero po „dwudziestce”. Pion pociągał mnie już wcześniej, lecz nie miałem pieniędzy na odpowiedni sprzęt. Kilka lat trwało zanim skompletowałem ekwipunek. Wspinaczka to kosztowne hobby, a ja nie chciałem oszczędzać na bezpieczeństwie. Ekspresy, kostki, friendy – trzeba mieć tego sporo, bo gdy zaczyna ich brakować, to robi się wielometrowe „przeloty”, czyli w razie odpadnięcia dwukrotnie dłuższy lot. A Tatry Zachodnie są kruche, trzeba bardzo uważać,

Zachodnie? Przecież tam chyba nie ma dróg wspinaczkowych?

Nie ma, ale strażnicy pracują do piętnastej… (śmiech). Latem sporo można jeszcze przejść przed zachodem słońca. Zrobiłem tam mnóstwo krótkich, „popołudniowych dróg…” Najczęściej jednak to nie przepisy powodowały, że uprawiałem wspinaczkę „po godzinach”, lecz praca. Dopiero po „fajrancie” mogłem wybrać się w góry. Nigdy jednak nie satysfakcjonowały mnie i nie wystarczały mi ekspresowe przejścia, podczas których ogląda się tylko kilka metrów ściany przed nosem. Góry to dla mnie nade wszystko wędrówka i bezkresne widoki po horyzont. Do wyczynowej wspinaczki mam też nieco za dużo „masy”…

Masz swoje ulubione miejsca w Tatrach?

Całe Zachodnie – turystycznie. Bo wspinaczkowo czuję przed nimi coraz większy respekt. Raz, że to park narodowy, a ja nie chcę łamać prawa. Dwa, że są nieprzyjemnie kruche, sypią się wszystkie chwyty. Byłem w zeszłym roku na Rękawicy – niby nic specjalnego – trzydziestometrowa iglica w rejonie Hali Pisanej, ale nigdzie nie bałem się tak, jak tam. Nie mogłem założyć ani jednego stanowiska asekuracyjnego, w rękach zostawały mi solidnie wyglądające „klamki”, urywały się bezpieczne z pozoru stopnie… Koszmar! Natomiast kultową górą jest dla mnie Mnich.

Też zdobyłeś go po pracy?

W nocy. Wybrałem się tam z Krzyśkiem Babiczem, po zamknięciu Jaskini Mroźnej, którą wtedy dzierżawiłem od Parku. Na szczyt weszliśmy drogą klasyczną, pół godziny po północy, w lipcu, przy pełni księżyca. A żeby nie zasnąć, to przed świtem jeszcze dwukrotnie powtórzyliśmy to przejście. O godz. 4.25 powitaliśmy słońce, a schodząc minęliśmy trzy zespoły idące pod Mnicha.

Zrobiłeś jeszcze jakąś drogę przy pełni księżyca?

Owszem - trawers Świnicy oraz Niebieską Turnię od tyłu - w sierpniu ubiegłego roku. Akurat trafiła się świetna pogoda, więc grzechem byłoby jej nie wykorzystać. W środku sezonu dzień w dzień po dwanaście godzin pracowaliśmy ciężko w Mroźnej, trzeba zatem było nieco „odpocząć” w nocy (śmiech).

Dzierżawiłeś Jaskinię Mroźną, więc już zawodowo związałeś się z turystyką...

Tak, ale w tej branży jestem samoukiem. Skończyłem „zwyczajne” liceum, po maturze poszedłem na ekonomię do Warszawy, lecz niestety – z przyczyn finansowych musiałem przerwać studia. Uczyłem się też w Liceum Muzycznym w Zakopanem.

Jaki instrument wybrałeś?

Gitarę klasyczną, przez sentyment do piosenki turystycznej. Gitara to dla mnie taki „mały fortepian”, mogę zabrać ją wszędzie i zagrać prawie wszystko. W liceum oswoiłem się także z lutnictwem. Zrobiłem sobie gitarę i okazało się, że jest lepsza od sklepowej. Taki ze mnie Janko Muzykant... (śmiech). Zostało mi to do dzisiaj. Mam tu w schronisku małą pracownię i nadal wykonuję instrumenty: gitary klasyczne, skrzypce, ostatnio również wiolonczele.

Można Ciebie usłyszeć na Turbaczu?

Jako nastolatek grałem na gitarze elektrycznej w zespole rockowym. Teraz, prowadząc schronisko trudno mi o wolną chwilę. A poza tym nie mam tu teraz żadnej gitary, sprzedałem wszystkie

Sprzedałeś?

Wyrobiłem sobie dobrą opinię w środowisku, nie chciałbym chwalić się…

To pochwal się…

Podobno mam drugą pozycję wśród producentów gitar w Polsce.

Ile czasu potrzebujesz na wykonanie gitary?

Dwa miesiące, pod warunkiem, że codziennie mogę poświęcić jej pięć – sześć godzin. Niczego nie da się przyspieszyć, chociażby z tego powodu, że używam klejów kostnych, które schną bardzo powoli. Identyczne kleje stosowane były w starożytnym Egipcie, takie same wykorzystuje Stradivarius, są najpewniejsze. A ja jestem wymagający, drewno sprowadzam z daleka – heban z Cejlonu, palisander w Indii. Wciąż się uczę, jeżdżę na konkursy z lusterkiem, podglądam…

Podglądasz? Kogo? Uczestniczki?

Podglądam gitary. Wsuwam lusterko do pudła i sprawdzam ożebrowanie, to jest niesłychanie ważne! Płyta gitary w centralnej części ma 2.5 mm, a przy krawędziach „schodzi” do 1.7 mm. Rekordowy instrument mojego autorstwa miał 0.7 mm grubości – to już jak papier. Brzmienie i barwę dźwięku miała niesamowite! Coraz mniej jednak czasu mam już na lutnictwo.

Żałujesz?

Nie, gdyż poza prowadzeniem schroniska całkowicie pochłania mnie teraz rodzicielstwo. Dobrze się w nim czuję. Mam dwóch synów – siedmioletniego Szymona oraz Mikołaja, który właśnie skończył dwa lata.

Mieszkacie na Turbaczu całą rodziną?

To byłoby trudne, szczególnie zimą – tym bardziej, że Szymon chodzi już do „zerówki”. Wybudowałem dom w Witowie, tam żona z dziećmi mieszkają na stałe, lecz prawie wszystkie weekendy spędzają na Turbaczu, a ja w każdej wolnej chwili jestem z nimi.

Dom w Witowie? To tuż obok Twojego rodzinnego Dzianisza.

Z Witowa pochodzi moja żona.

Wędrowaliście razem po Tatrach?

„Wszystko” zaczęło się na Wołowcu. Tam zauważyłem, że ta dziewczynka zza miedzy niepostrzeżenie przemieniła się w piękną dziewczynę. Bogusia miała wtedy 17 lat, ja 21. Pobraliśmy się cztery lata później. Pracowałem wtedy jako… główny księgowy w Urzędzie Gminy Kościelisko. Po ślubie, już wspólnie z żoną otworzyliśmy karczmę w Witowie. Zaryzykowaliśmy sporo, ja zrezygnowałem z bezpiecznego etatu, żona musiała pogodzić pracę ze studiami. Przejęliśmy podupadający „interes”, z konkurencją u boku, fatalną reputacją i kiepskim menu. Ale udało nam się postawić ten lokal „na nogi”. Potem otworzyłem drugą karczmę – na Krzeptówkach, miałem też sklep odzieżowy, ale cały czas szukałem innego zajęcia.

Czego Ci brakowało do szczęścia?

Zawsze marzyłem o prowadzeniu tatrzańskiego schroniska. Doskonale wiedziałem, że to nierealne, więc rozglądałem się za innym „biznesem”, który pozwoliłby mi odpowiednio zarabiać i być w górach równocześnie. W roku 2004 dowiedziałem się, że TPN ogłasza przetarg na prowadzenie punktu gastronomicznego na Palenicy Białczańskiej. Wystartowałem, wygrałem, później okazało się, że sporo przepłaciłem, ale „interes” był mój. Byłem bardzo zadowolony i nieźle przerażony równocześnie, bo zainwestowałem absolutnie wszystkie pieniądze. A Palenica nie gwarantuje stabilności, gdyż umowy zawierane są tam tylko na rok.

Daleko miałeś do pracy - z Witowa pod Morskie Oko.

Dokładnie 38 km. Codziennie jeździłem tam i z powrotem busem przerobionym na „gastronomię”, parkowałem pod wydzierżawionym dachem obok parkingu i od rana do wieczora karmiłem turystów „na czas”.

Przydało Ci się doświadczenie z karczmy?

I to bardzo! Bez niego „poległbym” chyba już pierwszego dnia. Prowadziłem jedyny punkt gastronomiczny na Palenicy. W kolejce do mojego busa stało niekiedy trzysta osób, obsługiwaliśmy w zawrotnym tempie. Personel Mc Donalds’a mógłby się uczyć u nas... (śmiech). Niekiedy przez „złotą godzinę” zarabiałem więcej, niż przez resztę dnia.

Złotą godzinę?

W sezonie, przy ładnej pogodzie, ruch na Palenicy rozpoczyna się o godz. 9.00. Godzinę później osiąga apogeum, o 11.00 uspokaja się. Przez ten czas zapomnieć trzeba nawet o oddychaniu...

A przy brzydkiej pogodzie?

Zamiast półtora tysiąca aut, jest kilkanaście.

Deszcze, czy brak tlenu przegoniły Ciebie z parkingu?

Po dwóch latach pracy przegrałem następny przetarg na Palenicy, lecz równocześnie dowiedziałem się, że „do wzięcia” jest Jaskinia Mroźna. I tak trafiłem do Doliny Kościeliskiej. Miałem pecha, bo lato było wtedy mokre.

Ale pod ziemią to chyba nie powinno mieć znaczenia...

Wręcz przeciwnie! Dokładnie cztery godziny po każdym większym deszczu Mroźna zaczyna wypełniać się wodą, a turyści nie chodzą przecież w kaloszach... Bywało, że przez cały dzień pracowaliśmy nad udrożnieniem ponorów. Zdarzały się też i znacznie poważniejsze problemy: zawał serca jednego ze zwiedzających, czy awaria oświetlenia w korytarzach pełnych ludzi. A zmorą moją powszednią były tam śmieci, codziennie wynosiłem na powierzchnię przynajmniej jeden duży worek.

Na Turbaczu jest ich mniej?

I problemów, i śmieci jest tu oczywiście znacznie więcej. Różnica polega na tym, że ja „od urodzenia” chciałem prowadzić schronisko. Pamiętam jak dziś: 20. sierpnia 2006 dowiedziałem się, że Turbacz idzie „pod młotek”. Zadzwoniłem do Nowego Sącza, tam powiedziano mi, że niezbędne będą referencje, a jakież ja mogłem mieć rekomendacje po Witowie, Palenicy i Kościeliskiej? Nie poddałem się, przyjechałem na Turbacz - nota bene po raz pierwszy w życiu... Gorce powitały mnie deszczem, błotem i mgłą, a to wszystko już po zmroku, bo za dnia pracowałem w Mroźnej. Nie zniechęciłem się... Przez wiele godzin rozmawiałem z poprzednimi gospodarzami o schronisku. Uprzedzili, że jest bardzo trudne do prowadzenia - wysokie koszty, niskie dochody, ciężkie zimy, kłopoty z zaopatrzeniem, opałem... Im dłużej ich słuchałem, tym większą miałem ochotę sprostać temu wyzwaniu. Oni przekonywali, że nie warto stawać do przetargu, a ja już snułem swoje gorczańskie wizje. Bo jak tu nie zaryzykować, gdy wymarzone schronisko jest dosłownie w zasięgu ręki? Tydzień później przyjechałem tu z żoną, za dnia i przy lepszej pogodzie. Zobaczyłem Tatry - Lodowy, Gerlach, Łomnicę, Wysoką, Rysy... i już wiedziałem, że Turbacz musi być „mój”.

A co z referencjami?

Dostałem doskonałe od Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego - za wzorową obsługę ruchu turystycznego. Bardzo mi pomogły. Ważne też były moje projekty, jeden już realizuję - powstaje sztuczna ścianka wspinaczkowa na filarze budynku schroniska. No, i doświadczenie gastronomiczne też okazało się atutem.

Masz w menu na Turbaczu potrawy z Waszej witowskiej karczmy?

Owszem, na przykład moskol, czyli placek ziemniaczany z gotowanych kartofli, przygotowywany jak podpłomyk i podawany z masłem czosnkowym albo oscypek z patelni - mocno przyrumieniony, gorący, aromatyczny, gruby krążek, który serwujemy z brusznicami. Coś pysznego!

Żałujesz, że nie udało Ci się zrealizować marzenia by poprowadzić schronisko w Tatrach?

Teraz to już nie zamieniłbym Turbacza na żadne schronisko tatrzańskie, bo przecież z żadnego nie widać Tatr tak, jak stąd...

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 10/2007


Strona główna