Co się stało?

Porażenie prądem...

I...

Albo giniesz na miejscu, albo tracisz kończyny i żyjesz dalej.

Jak to się stało?

Młodość, głupia młodość...

Nie pamiętasz?

Pamiętam, ale o tym nie rozmawiam. Żyję dalej.

Kiedy to było?

Trzynaście lat temu. Straciłem dwie ręce, w tym jedną do łokcia oraz lewą nogę do stawu kolanowego. Dostałem protezę, nauczyłem się chodzić, wypisali mnie po miesiącu. Rok później dostałem protezy rąk. Potem pojawił się Kazimierz Leśniewski i zrobił mi rower.

Nie tak szybko, proszę.

Ja już przed wypadkiem miałem rower poziomy. Po maturze wyjechałem na studia z Kętrzyna do Białegostoku. Tam, w składnicy harcerskiej, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem rower poziomy. W ogóle nie wiedziałem jak się na czymś takim jeździ. Sklep był duży, wsiadłem, spróbowałem, spodobało mi się i wyjechałem już na „poziomce”.

Wtedy chyba prawie nikt o nich jeszcze nie słyszał.

Pamiętam, że o rowerach poziomych pisał już Świat Młodych.

Świat Młodych? Czytałeś Świat Młodych? To ile Ty masz lat?

Trzydzieści sześć. Wszyscy czytali Świat Młodych. Już wtedy w Polsce ludzie robili rowery poziome i spotykali się na zlotach, na przykład pod Pałacem Kultury i Nauki. Miałem dwadzieścia lat gdy kupiłem tą pierwszą „poziomkę”, wsadziłem ją w pociąg i pojechałem do domu. Wysiadłem stację wcześniej żeby się przejechać i tak już zostało.

A przedtem miałeś zwyczajny rower pionowy?

Miałem prawdziwą „kolarzówkę” - to za komuny był prawie mercedes wśród jednośladów, wcześniej jeździłem na składaku, przed nim na „Reksiu”, a zaczynałem od trójkołowej „kaczki” z wywrotką z tyłu. Zawsze miałem jakiś rower, ale nie mogłem oprzeć się pokusie gdy zobaczyłem ten poziomy. Chociaż pamiętam, że był bardzo drogi, musiałem obciąć włosy aby go kupić.

Nie rozumiem.

Mamie nie podobała się moja fryzura. Obiecała, że dołoży połowę, jeżeli ją skrócę... (śmiech)

Jak wyglądał Twój pierwszy rower poziomy?

Bardzo topornie. Miał tył od „Waganta”, przód od składaka, a rurki od kaloryfera... (śmiech). Ciężkie to było, niezdarne, powolne, ale jeździło. Tyle, że ja zbyt długo na nim nie pojeździłem... Po wypadku przeczytałem w jakiejś gazecie, że na targach w Poznaniu będzie producent rowerów poziomych. Pojechałem, zapytałem czy zrobi mi rower na trzech kołach, który mógłbym prowadzić bez rąk, zgodził się. Musiał sporo eksperymentować, bo to był pierwszy taki model, który wykonał. Sam przyznał, że nie wszystko udało mu się tak, jak powinno.

Na przykład?

Na przykład zamontował z tyłu zębatkę „32”, więc rower miał przełożenie jak riksza i jeździł jak żółw.

A jak rozwiązana została kwestia układu kierowniczego oraz hamulców?

Kierownica jest zamontowana pod siedzeniem - podobnie jak w wielu innych rowerach poziomych - tak, że mogę ją swobodnie obsługiwać przy pomocy protezy, a hamulce są nożne i - co ważne - w piastach obu tylnych kół, żeby mnie nie obracało. Te systemy działają bez zarzutu, właściwie jedynym mankamentem jest ciężka rama, no i to niefortunne przełożenie. Ale gdy pan Leśniewski przywiózł mi ten rower, żebym spróbował się przejechać, to wsiadłem i już mu go nie oddałem. To było dla mnie wyzwolenie, poczułem jak gdybym zamiast rąk, dostał skrzydła... Każdy, kto ma ręce wykonuje nimi milion ruchów dziennie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A bez rąk szlag chce człowieka trafić, ten rower dał mi namiastkę swobody i niezależności.

Nadal na nim jeździsz?

Jeździłem nim dwa lata, aż go zajeździłem. Ten rower był przeznaczony na asfalt, a ja eksploatowałem go bez opamiętania. Jeździłem wszędzie - po piachu, błocie, śniegu. Mazury są garbate, więc tam, gdzie nie mogłem wjechać wpychałem go i jechałem dalej. Aż łożyska pękły, znajomy tokarz próbował je wymienić, ale w ciągu miesiąca rozleciały się  trzy razy, więc zadzwoniłem do pana Leśniewskiego. Chciałem, żeby mi naprawił tamten rower, lecz powiedział, że zrobi nowy. Znowu musiałem czekać pół roku...

Czemu tak długo?

Bo wszystko robi na zamówienie. On nie ma fabryki z gotowymi częściami, co może to kupuje w sklepie, ale ramę wykonuje sam i wszystko montuje własnoręcznie. A poza tym ma jeszcze innych klientów.

Dużo zapłaciłeś?

Pierwszy trójkołowiec kosztował dwa, a następny trzy tysiące złotych, ale dostałem 60% dofinansowania z PFRON.

Ten drugi rower był lepszy?

Trochę lepszy od pierwszego, też typu „delta” - czyli dwa koła z tyłu i jedno z przodu. Są jeszcze trójkołowce, które mają dwa koła z przodu, ale pan Leśniewski stwierdził, że nie dam rady takim jeździć. Nadal nie wiem czy miał rację, bo nigdy nie spróbowałem.

Ale na tym drugim rowerze jeździsz do dzisiaj, prawda?

Tak. Trzy dni po odebraniu roweru dowiedziałem się, że przez Kętrzyn będzie przejeżdżał rajd z Gdańska do Odessy, organizowany przez grupę „Crotos”. Napisałem do nich, zapytałem czy mogę dołączyć, zgodzili się. Dojechałem z nimi do Suwałk, to była moja pierwsza dłuższa wyprawa rowerowa. Nie wycofałbym się tak szybko gdyby nie kaszanka...

Kaszanka?

Tak, jechała ze mną trzy dni, było gorąco, chyba się zepsuła. Zatrułem się. „Crotos” zawsze ma busa, odwieźli mnie do domu i taki był koniec tej podróży.

A następne?

W ubiegłym roku byłem na trzech samotnych, tygodniowych wypadach i na dwóch z „crotosami”. Zwiedziłem z nimi kilkadziesiąt zamków. Rok po „kaszance” zabrali mnie z Torunia do Gdańska, a potem na Jurę. Załatwili mi transport roweru przez Polskę, bo PKP - wiadomo - wagon rowerowy ma pojedyncze drzwi, więc trójkołowiec nie wejdzie. Jeden z „crotosów” przewiózł mi wtedy rower mikrobusem do Krakowa.

Ale czasem musisz samodzielnie wsiąść do pociągu z rowerem.

Po Mazurach jeżdżą szynobusy, w nich nie mam problemu. Gorzej gdy trafię na zwyczajny wagon, wtedy muszę poprosić kogoś o pomoc w odkręceniu kół i wniesieniu roweru do środka. Ludzie są życzliwi i strasznie ciekawi. Czasem dają mi pieniądze gdy pytam o drogę... (śmiech).

Żartujesz!

Albo siedzę pod sklepem i wcinam maślankę, a tu wychodzi baba, woła „o losie, nie ma rąk!” i daje mi dychę. To ja mówię do niej grzecznie - spierdalaj. „Crotosi” uczą mnie dobrych manier, na rajdach już nie krzyczę „rozbij mi namiot”, tylko pytam „czy możesz mi rozbić?”. Lubię z nimi jeździć, bo mają taką zasadę, że codziennie rano, na początku kolejnego etapu, wręczają uczestnikom rajdu kserokopię mapy oraz adres, pod którym należy zgłosić się wieczorem. I tyle. Każdy sam decyduje którędy, z kim i jak szybko przyjedzie na metę. To jest dla mnie bardzo wygodne, bo moja średnia prędkość na trójkołowcu wynosi dziesięć kilometrów na godzinę, więc na pokonanie dziennego etapu potrzebuję zazwyczaj więcej czasu niż inni. Kiedyś dołączyłem w Kętrzynie do rajdu wokół Polski organizowanego przez Anonimowych Alkoholików, ale oni jechali zwartą grupą przez cały dzień, zrezygnowałem po drugim etapie.

Dlatego, że trudno Ci było utrzymać tempo?

Nie, dlatego, że drugiego dnia wieczorem poszedłem na piwo.

To dlaczego wybrałeś się właśnie z AA?

Bo jestem alkoholikiem. Inwalida ma często tylko dwa wyjścia - albo się zapić, albo zająć sportem, ja wybrałem - jeżeli tak można powiedzieć - obydwa. Rower pomaga mi wyzwolić się od uzależnienia, mobilizuje mnie, bo zmusza do samokontroli i dyscypliny. Na początku zdarzało się, że jeździłem nietrzeźwy, policja złapała mnie trzy razy, ale to już historia, teraz nie wsiadam na rower po piwie. Nie myśl, że to z tego powodu wycofałem się z Twojej wyprawy od Krynicy Górskiej do Morskiej.

Do tej pory mi tego nie wyjaśniłeś. Wiem tylko, że zadzwoniłeś niespodziewanie, gdy byłem w połowie drogi, umówiłeś się na dworcu w Łowiczu i nie odezwałeś się więcej.

Nie odezwałem się, bo nie mam telefonu komórkowego. Jadąc na spotkanie z Wami nocowałem na campingu pod Łowiczem. Właściciel obiecał, że obudzi mnie o ósmej rano. Wstaję, patrzę: minęła dziewiąta! Pojechałem na dworzec, ale tam już dawno nikogo nie było. Pomyślałem, że nie mam szansy Was złapać, ale postanowiłem, że pojadę za Wami tą samą trasą, tyle, że wolniej.

I rzeczywiście podążałeś naszym śladem od Łowicza, aż do samej Krynicy Morskiej?

Tak, i może nawet dogoniłbym Was, ale miałem wtedy kłopoty z rowerem, zepsuła mi się przerzutka. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo zazwyczaj i tak jeżdżę na jednym i tym samym lekkim przełożeniu, ale prędkość rozwijam wtedy niewielką, więc strasznie bym Was spowalniał. Ja nie mam lewej pięty, czyli de facto pedałuję jedną nogą, a druga tylko kręci się razem z korbą, a zatem najczęściej i pod górę, i z góry, i po płaskim jadę tym samym, rekreacyjnym tempem - średnia wychodzi mi - jak mówiłem - dziesięć na godzinę. Chociaż w razie potrzeby potrafię rozpędzić się do trzydziestki.

Czy te zdjęcia znad Bałtyku, które mi potem przysłałeś, zrobiłeś w Krynicy Morskiej?

Nie, akurat te fotografie są sprzed dwóch lat, z Łeby. Siedzę kiedyś w Kętrzynie pod sklepem, patrzę - przechodzi fajna dziewczyna. Podaj łapę - rzuciłem do niej, myślałem, że się speszy - a ona jak gdyby nigdy nic uścisnęła mi protezę i dała numer komórki. Zadzwoniłem, pytam co robi, a ona, że jeździ na rowerze. Ja na to, że też jeżdżę - ona, że wie, bo to małe miasto. Zapytała czy nie wybralibyśmy się razem, bo gdy jeździ sama, to miejscowi ją zaczepiają. Pożyczyłem jej jeden z trójkołowców, na początku miała trochę problemów, bo kieruje się nim jak czołgiem - czyli drążkiem, ale nauczyła się. Jak zaczęliśmy jeździć tymi wózkami inwalidzkimi z napędem na nogi, to tylko dzieci po wsiach pytały, czy to są pojazdy dla normalnych ludzi... (śmiech). Wybraliśmy się razem nad morze, całą Mierzeję Wiślaną przejechaliśmy po plaży, bo piasek był świetnie ubity. Potem przeprawiliśmy się promem z Mikoszewa do Świbna, pociągiem „przeskoczyliśmy” do Wejherowa, a stamtąd znowu na rowerach dotarliśmy do Łeby. Dalej jechać się nie dało, bo z zachodu wiał straszny wiatr.

Przysłałeś mi też zdjęcie spod bacówki na Maciejowej. Czy tam także udało Ci się wyjechać trójkołowcem?

Nie, szlak na Maciejową jest zbyt stromy, byłem tam na piechotę. Miałem wredną polonistkę w „ogólniaku”, ale organizowała obozy wędrowne, nauczyła mnie chodzić po górach. Za to jestem jej wdzięczny do dzisiaj. Tuż po wypadku pojechałem w Bieszczady, potem byłem w nich jeszcze kilka razy. Ja nie myślę o tym, że nie mam nogi, zawsze lubiłem się szwendać i to się nie zmieniło. Przed wypadkiem dużo pływałem, teraz nie mogę, to nauczyłem się jeździć na nartach. Jest w Mrągowie wyciąg na Górze Czterech Wiatrów, chętnie tam bywam.

Jesteś niebywale aktywny!

Są znacznie aktywniejsi ode mnie: Agata Jabłońska, Jasiek Mela, Jarosław Rola i wielu innych, o uczestnikach paraolimpiad nie wspominając. A są jeszcze tysiące, których nigdy nie zobaczysz w mediach. Mi najbardziej imponują inwalidzi z domu starców w Kętrzynie, którzy codziennie rano na zwykłych wózkach jadą do sklepu, a po drodze muszą pokonać dwa strome wzniesienia.

Czy jeździsz przez cały rok?

Tak, ale zimą na krótkie, jednodniowe trasy. Ubieram waciaki i śmigam do lasu, jak spadnie więcej śniegu to bywa ciężko, bo przetarte przez leśniczego mam tylko dwa ślady opon jego samochodu, więc przednim kołem trójkołowca muszę przebijać trzeci.

Jak na Twój widok reagują kierowcy?

Zwyczajnie, jak na jadący drogą wózek inwalidzki - bo z tyłu mój rower tak właśnie wygląda. Tyle, że staram się być dobrze widoczny, zawsze ubieram pomarańczową kurtkę, a gdy jest ciepło, to odblaskową kamizelkę lub jaskrawy podkoszulek.

Co zmieniłbyś w swoim rowerze, jakie mechanizmy chciałbyś dodać, aby był optymalny dla Ciebie?

Nie dodawałbym niczego, im prostszy jest taki trójkołowiec tym lepiej, bo tym mniej narażony jest na awarie. Tylko ramę - jak mówiłem - mógłby mieć lżejszą i zębatek więcej.

A jak sobie radzisz z awariami na trasie?

No, sam sobie nie radzę. Sam dętki nie zmienię. Jak mi pęknie to pytam kogoś czy może mi pomóc. Ludzie rzadko mi odmawiają. Ostatnio złapałem gumę w Sztutowie, wjechałem na jakieś podwórko, gospodarz wymienił mi dętkę i nawet nie chciał „dychy”... (śmiech)

 

Kuba Terakowski

 

Tekst ukazał się w miesięczniku „Rowertour” – www.rowertour.pl – nr 5/2009


Strona główna