Rozmowa z Eugeniuszem Ogrodowiczem - gospodarzem schroniska PTTK na Hali Krupowej
Czy lubisz
góry?
Nie byłbym tutaj, gdybym nie lubił gór.
Wczoraj wiatr
przewrócił kilkadziesiąt drzew na drodze gospodarczej do schroniska. Pracowałeś
dzisiaj ciężko, aby je uprzątnąć. Jutro – pomimo niedzieli – weźmiesz piłę i
będziesz dalej walczył o udrożnienie szlaku. I co, nadal twierdzisz, że lubisz
góry?
Ależ wiatr wieje także na nizinach, można mieszkać w
leśniczówce i mieć ten sam problem.
Zgoda, lecz
przeciętnemu mieszkańcowi nizin wiatr nie jest w stanie tak dokuczyć, jak
gospodarzowi schroniska. Zresztą wiatr to tylko przykład.
Moje lubienie gór jest zbyt silne by zagrozić mu
mógł huragan, czy inny dyskomfort. Ta sympatia ma solidne „korzenie”, sięgające
niemal kołyski.
Przecież
pochodzisz z nizin...
Owszem – z Miłosławia w Wielkopolsce, ale odległość
nie musi być ważna. Od wczesnego dzieciństwa wyjeżdżałem w góry z rodzicami.
Potem przyszedł czas obozów wędrownych i chyba wtedy ostatecznie „połknąłem
bakcyla”. Ważną rolę odegrał też mój dziadek, który pracował w lesie i często
zabierał mnie ze sobą. Dzięki niemu polubiłem przyrodę.
Wielu ludzi
lubi przyrodę i wędruje po górach, lecz niewielu te upodobania prowadzą „na
fotel” kierownika schroniska.
Fotel? Raczej taboret. A do schroniska trafiłem
przypadkowo. Po oblanym egzaminie na moje wymarzone leśnictwo pojechałem ze
znajomymi w Tatry. Tam, w schronisku na Ornaku zapytałem czy nie potrzebują
pracownika. Usłyszałem, że owszem – za kilka miesięcy.
Zapytałeś o
pracę tak ni stąd, ni zowąd? Trudno uwierzyć, że wcześniej nie zastanawiałeś
się nad tym.
To był impuls! Przyznaję – myślałem, że byłoby miło
„przezimować” w schronisku, lecz nic ponadto.
No i
„stuknęło” Ci już ćwierć wieku tego zimowania.
Zaczęło się w styczniu roku 1980. Akurat wtedy na
Ornaku był potrzebny pracownik. Zwolniłem się więc z cukrowni w Gnieźnie, gdzie
byłem tymczasowo zatrudniony. Dyrektor nie chciał mnie wypuścić, zaproponował
mi etat, świetne wynagrodzenie, służbowe mieszkanie, talon na „malucha”, ale
wolałem iść w Tatry za parę groszy. Na Ornaku zacząłem od pomocy kuchennej i
pokojowego, później „awansowałem” do bufetu, gdzie pracowałem przez trzy lata.
Na Ornaku poznałem moją żonę.
Też z
Wielkopolski, a może z Krynicy... Morskiej?
Marysia jest rodowitą góralką, pochodzi z Ochotnicy.
Na Ornaku polubiłem długie zimowe wieczory przy świecach – bo agregat
włączaliśmy tylko dla turystów – i nocne Polaków rozmowy.
Których owocem
jest Wasz syn Maciej.
Może nie tylko on, bo wtedy stały personel na Ornaku
liczył piętnaście osób płci obojga... A poważniej – schodziliśmy się wieczorami
w kuchni i długo w noc bajaliśmy o niedźwiedziach, duchach, taternikach. Było
magicznie, lecz mając już rodzinę nie mogłem dłużej ulegać tym czarom. Znajomy
obiecał mi stanowisko podleśniczego w Białowieży. Pojechałem tam i przez trzy
próbne miesiące pracowałem jako drwal. Zrezygnowałem gdy okazało się, że
marzenia o własnej leśniczówce to mrzonki i nadal mam karczować las. Wróciłem
na Ornak i... dowiedziałem się o przetargu na bacówkę w Bartnem.
W którym roku
osiedliście na Łemkowszczyźnie?
Wiosną 1983. Tam zdobywaliśmy pierwsze doświadczenia
w prowadzeniu własnego schroniska. To były specyficzne czasy – turystów
„plecakowych” odwiedzało nas znacznie mniej niż obecnie, natomiast dość dużo
organizowano wtedy obozów wędrownych i stacjonarnych. Niestety, z roku na rok
ruch się zmniejszał, więc zaczęliśmy myśleć o innym schronisku. I tak
trafiliśmy do „Rzymianki” w Krynicy, prowadziliśmy tam gastronomię, lecz to nie
było naszym powołaniem.
Ale
„Rzymianka” była chyba bardziej dochodowa niż Bartne?
Owszem, lecz nade wszystko ceniliśmy sobie tę
niezależność jaką daje prowadzenie schroniska. Kto wie czy dzisiaj nie
wybrałbym inaczej, ale nie żałuję, że nie zostałem w Krynicy.
Gdzie Cię znów
„poniosło”?
Słynny, a nieżyjący już niestety Edward Moskała,
zaproponował mi objęcie schroniska pod Bereśnikiem. Nie zastanawiałem się długo
i wiosną roku 1989 przeprowadziliśmy się w Pieniny. Bereśnik był wtedy
„fabrycznie nowy”, wymagał tylko wykończenia. Tam urodziła się Agnieszka.
Do dzisiaj w
schronisku pod Bereśnikiem wiszą fotografie z oficjalnego „otwarcia” obiektu.
To Ty przecinasz wstęgę, jako pierwszy
gospodarz schroniska. Co zatem robisz na Krupowej?
Może bylibyśmy tam do dzisiaj gdyby nie... Ornak.
Ówczesny prowadzący dostał wymówienie. Wygraliśmy przetarg, błyskawicznie
znaleźliśmy nowych gospodarzy Bereśnika, spakowaliśmy cały nasz dobytek i
„wylądowaliśmy” w... Gnieźnie.
Nie ma
krótszej drogi z Pienin w Tatry?
Usuwanie dzierżawcy z Ornaku trwało półtora roku,
nie mogliśmy czekać tak długo. Nie byłem wystarczająco przezorny – gdybym sam
pojechał w Tatry, gdyby Marysia została na Bereśniku, gdyby... Ale „spaliliśmy”
za sobą mosty, zostało nam tylko mieszkanie w Gnieźnie. Aby jednak „trzymać
rękę na pulsie” pracowałem w sądeckim OZGT PTTK, aż „na horyzoncie” pojawiła
się Hala Krupowa.
Poprzedni
gospodarz dostał wymówienie?
Bynajmniej. Schronisko na Hali Krupowej było w
stanie permanentnego remontu. Zaczął się w roku 1983, przyjechałem tu po raz
pierwszy na wiosnę 1991, a prace jeszcze trwały. Nowa bryła schroniska już
stała, lecz w środku nie było prawie nic, poza koszmarnym bałaganem. Po trzech
miesiącach sprowadziłem tu rodzinę, dumny z porządków, jakie udało mi się
wykonać przez ten czas. Marysia doceniła moje starania, bo nie rozwiodła się ze
mną, tylko przestała rozmawiać. Odezwała się dopiero po tygodniu.
I co
powiedziała?
Cenzura Ci tego nie przepuści...
Ciężko Wam
było?
Bardzo. Remont ciągnął się bez końca. Nie było
prądu, mieliśmy tylko stary rozkapryszony radziecki agregat. Ruch turystyczny
był znikomy, kilka sezonów trwało zanim do „powszechnej świadomości” dotarło,
że schronisko na Krupowej znowu działa. To była przykra konsekwencja ośmiu lat
remontu, gdy obiekt był nieczynny. Stabilizacja wymagała czasu.
A jak teraz,
po tylu latach wygląda dzień powszedni na Hali Krupowej?
Agnieszka i ja wstajemy przed godz. 6.00. Zjeżdżamy
4 kilometry na dół, gdy nie ma śniegu – UAZ’em, gdy jest – skuterem śnieżnym.
We wsi córka wsiada w autobus, którym jedzie do szkoły dalsze 6 kilometrów, a
ja wracam do schroniska. Jeżeli nie ma turystów to czasem udaje mi się
zdrzemnąć jeszcze trochę, jeżeli są – rozpalam w piecu i otwieram bufet. Około
godz. 8.00 wstaje moja żona, zawsze znajdzie dla mnie zajęcie... Sama też ma
mnóstwo obowiązków: sprzątanie, gotowanie, zmywanie, pranie. W schronisku nawet
poza sezonem jest co robić.
Nie
zatrudniacie pracowników?
Tylko wyjątkowo – na przykład w Sylwestra – pomaga
nam siostra Marysi.
A kto robi
zakupy?
To moja „działka”. Zazwyczaj dwa razy w tygodniu, po
zwiezieniu Agnieszki nie wracam od razu do schroniska, lecz jadę po towar. A
około godz. 15.00, niezależnie od zaopatrzenia, czeka mnie następny kurs po
córkę.
Chodzisz
trochę po górach, czy tylko jeździsz?
Jestem ratownikiem GOPR, nie mogę nie chodzić. Przy
czym moje wyjścia – niekoniecznie służbowe – są dłuższe i dalsze, lecz rzadsze,
natomiast Marysia na krótsze wycieczki wybiera się prawie codziennie. Przed
zmrokiem, po wielu godzinach pracy w kuchni, bierze Oskara – naszego owczarka –
i idzie na Okrąglicę lub w Pasmo Policy. Dla mojej żony nie ma brzydkiej
pogody, nawet w siarczyste mrozy zakłada biegówki i mknie jedną ze swoich
ścieżek.
A Ty masz
ulubione miejsca w pobliżu schroniska?
To Kocia Łapa – niewielka polanka doskonale ukryta w
lesie przy czerwonym szlaku. Urokliwe miejsce, ciche i spokojne, ze wspaniałym
widokiem na Babią Górę. Niezwykłością tej polany są limby – wielka rzadkość w
Beskidach.
Opowiedziałeś
o dniu powszednim. A jak wygląda Twój dzień niepowszedni?
To na przykład dzień, gdy – średnio raz na miesiąc –
z gospodarza schroniska przeistaczam się w ratownika GOPR.
Czy możesz
powiedzieć, że uratowałeś komuś życie?
Wielokrotnie uczestniczyłem w wyprawach, które
ratowały zdrowie lub życie, natomiast pomyślność akcji, to zawsze zasługa
całego zespołu. Taka jest specyfika pracy w Górskim Ochotniczym Pogotowiu
Ratunkowym.
Jak trafiłeś
do GOPR?
Już na Bartnem proponowano mi wstąpienie, lecz po
przeprowadzce z Ornaku nie potraktowałem Beskidu Niskiego wystarczająco
poważnie. Dopiero tutaj, na Krupowej stwierdziłem, że umiejętność udzielania
pomocy ludziom w górach może mi być potrzebna, bo rejon Babiej Góry potrafi być
groźny. I tak – ponad dziesięć lat temu – trafiłem do Grupy Podhalańskiej GOPR.
Po znajomości?
Przeszedłem cały obowiązkowy cykl szkoleń, manewrów
i egzaminów. A w listopadzie 2003 przysięgę ratownika złożył mój syn. No i
pierwsza poważna akcja Maćka okazała się najlepszym sprawdzianem jego
umiejętności, zdał ten egzamin celująco.
Opowiedz,
proszę.
To było w styczniu 2004. Około 30 osób wyruszyło z
Jordanowa czerwonym szlakiem w stronę Hali Krupowej. Warunki panowały wtedy
bardzo trudne, wiał silny wiatr, leżało półtora metra śniegu. Grupa nie była
przygotowana na długą zimową wycieczkę górską, ubrani w dżinsy, lekkie obuwie
trekkingowe. No i nie potrafili ze sobą współpracować – trzy, ciągle te same
osoby torowały szlak, reszta w ogóle im nie pomagała. Zadzwonili około godz.
20.30, prosząc o pomoc. Maciek poszedł do nich na nartach, ja wezwałem ekipę
GOPR. Na długo przed nami syn dotarł do grupy. Okazało się, że wciąż są
zaskakująco daleko od schroniska, rozciągnęci na długim dystansie. Wszyscy byli
bardzo zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni, a dziewczyna z prowadzącej trójki
wydawała się krańcowo wyczerpana. Szli przecież w ciężkich warunkach od ponad
dwunastu godzin. Maciek skompletował ekipę, rozdzielił kilka czekolad,
wyznaczył silniejszych do niesienia bagażu lub do pomocy w przecieraniu szlaku,
zabrał dwa plecaki i ruszył przodem. Przeszli tak spory kawałek zanim
dojechaliśmy do nich skuterami śnieżnymi. Dalej poszło już „jak po maśle”.
Czy po takim
„chrzcie bojowym”, Twój syn nie planuje zostać zawodowym ratownikiem?
Raczej nie. Maciek skończył niedawno studia w
Wyższej Szkole Turystyki i Ekologii w Suchej Beskidzkiej. Teraz pracuje w
hotelu, lecz wiem, że zastanawia się nad poprowadzeniem własnego schroniska.
A co takiego
jest w schronisku, że dla niego rezygnuje się z „wygód cywilizacyjnych”?
Schronisko daje mi poczucie wolności. W czasach gdy
zaczynałem pracować, nigdy i nigdzie na dole nie czułem się tak swobodnie jak
tutaj. Tu byłem u siebie, tu nie czuwał nade mną Sekretarz POP (dla młodszych
Czytelników: Podstawowej Organizacji Partyjnej, przyp. autora). Czasy się
zmieniły, lecz góry nadal są dla mnie pewną oazą niezależności. Nie chciałbym
pracować na dole, jest taki „zakręcony”... Marysia, która częściej niż ja bywa
w Krakowie, zawsze z ulgą wraca do domu, boli ją wtedy głowa, jest odurzona
spalinami, zmęczona hałasem, pośpiechem, tłumem.
Przecież na
Hali Krupowej też bywa głośno i tłoczno.
Owszem, w Sylwestra, długie weekendy, niekiedy w
wakacje i czasem gdy trafi się większa grupa. Mijają dwa, trzy dni i znowu jest
pusto, znowu jest cicho, można odpocząć. Dobrze mi tu!
Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." (numer 2/2006)
Autor zdjęcia: Leszek Ogrodowicz