Rozmowa z Krzysztofem Cudzichem - nadleśniczym obwodu ochronnego Morskie Oko

 

Czy lubi Pan góry?

Przewrotne pytanie. Pewnie oczekuje Pan, że natychmiast i bez wahania odpowiem twierdząco. Tymczasem – moim zdaniem – miłości do gór uczymy się całe życie. Nie jestem może w tej szkole pierwszoklasistą, ale też nie czuję się bliski egzaminu końcowego.

Dawno temu rozpoczął Pan swoją tatrzańską edukację?

Można powiedzieć, że... kilkaset lat temu. Po raz pierwszy moje nazwisko pojawia się w podhalańskich dokumentach już w szesnastym wieku. Jestem góralem i po mieczu, i po kądzieli. Mama pochodzi z Poronina, ojciec – z Białego Dunajca. To właśnie ród Cudzichów założył wieś Biały Dunajec. Moja najbliższa rodzina liczy dobrze ponad sto osób.

Najbliższa?

Dziadek z babcią mieli szesnaścioro dzieci, z których prawie każde ma gromadkę potomstwa, ale akurat ja mam tylko jednego brata.

I to właśnie z nim chodził Pan na pierwsze górskie wycieczki?

Nie, górale – jak to się mówi – po górach nie chodzą. I rzeczywiście jest w tym dużo prawdy. Początkowo zabierał mnie w Tatry znajomy rodziców z Wrocławia. Mając dwanaście lat „zaliczyłem” wszystkie szlaki w TPN.

Czyli górala w Tatry wprowadził „ceper”?

Tak. Myślę, że zawdzięczam mu „uzależnienie” od gór.

Nigdy na dłużej nie opuścił Pan Podhala?

Bynajmniej. Przez pięć lat uczyłem się w technikum leśnym w Starym Sączu. Potem przez rok pracowałem w kopalni, sześćset metrów pod ziemią.

Góry od „podstaw”?

Nie, życie od podstaw. Śniłem wówczas o lasach w Kanadzie, a że czasy były inne, więc drogę za ocean postanowiłem wytyczyć przez Śląsk. Imałem się wielu prac zanim ostatecznie zamiast w kanadyjskie, trafiłem w tatrzańskie lasy.

A wyższe wykształcenie? Widziałem trzy literki przed Pańskim nazwiskiem.

Wtedy jeszcze nie mogłem pozwolić sobie na wymarzone studia, kosztowały zbyt wiele. Zamiast na uczelnię poszedłem do wojska. Zgłosiłem się jako ochotnik do desantu. Wybór był przemyślany, gdyż już w szkole średniej należałem do aeroklubu w Łososinie, gdzie skakałem na spadochronie. Po dwóch latach służby w Czerwonych Beretach poczułem, że mam ochotę wrócić w Tatry. Złożyłem podanie w Tatrzańskim Parku Narodowym, przyjęto mnie na Kośne Hamry.

To dość nisko.

Zbyt nisko. Właśnie dlatego starałem się o przeniesienie wyżej i w roku 1990 zostałem leśniczym w Morskim Oku.

Nie było innych chętnych?

Było wielu. Ciężko zapracowałem sobie na ten awans. Cały wolny czas poświęcałem  Wancie, setki nocy spędziłem w terenie na dodatkowych dyżurach. Bywało, że przyjeżdżałem tu wprost po pracy w Kośnych Hamrach, a nad ranem wracałem prosto do roboty. Poprzedni leśniczy rekomendował mnie bez zastrzeżeń.

A żona nie miała zastrzeżeń? Warunki na Wancie były wówczas dość spartańskie.

Sprowadziłem tu świeżo poślubioną małżonkę przekonany, że skoro ja tak dobrze czuję się w leśniczówce, to ona również będzie zadowolona. Trudności przez które musieliśmy przebrnąć ostudziły nieco mój entuzjazm. Sprowadziliśmy się na Wantę w styczniu. Natychmiast po przyjeździe zamarzła nam woda. Nie wiedziałem jeszcze jak do tego nie dopuścić. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. A tutaj, gdy woda zamarznie, to trzyma do wiosny, czyli do końca maja.

Miodowy miesiąc bez wody?

Na potrzeby gospodarcze topiliśmy śnieg, a po wodę pitną trzeba było przebijać się przez zaspy w dół, do Rybiego Potoku. Taka wyprawa mogła trwać ponad godzinę, śnieg przed leśniczówką sięgał wówczas do połowy okien. Na domiar złego złamałem nogę, więc wszystkie obowiązki spadły na żonę.

Złamał Pan nogę idąc po wodę?

W górach – wstyd przyznać – uległem wypadkowi nie podczas trudnej wspinaczki, ale już po przejściu drogi, gdy niefrasobliwie zjeżdżałem na tyłku spod Mięguszowieckich. Zawinił mój brak doświadczenia.

Pierwsza zima na Wancie była niezłą szkołą przetrwania.

Wiele nocy przespaliśmy w kurtkach puchowych. Brakowało nam żywności, prozaiczne zaopatrzenie okazało się nie lada wyzwaniem, bo nikt nie odśnieżał drogi do Morskiego Oka – schronisko, które teraz się tym zajmuje, było właśnie remontowane. Wiosną pojechałem na delegację do kilku parków narodowych Anglii oraz Szkocji, żona została sama i akurat podczas mojej nieobecności odmarzły rury i obudziły się niedźwiedzie. W dzień Zosia wylewała wodę z piwnicy, w nocy odpędzała misie.

Próbowały wejść do leśniczówki?

Trudno powiedzieć, że próbowały. One po prostu wchodziły do domu. Czuły się tu jak u siebie, w poszukiwaniu pokarmu bez problemu forsowały drzwi wejściowe. Zdarzało się, gdy nie spałem dość czujnie, znaleźć w korytarzu odchody i opróżniony kosz. Nauczyliśmy się żyć z niedźwiedziami.

Jak można żyć z niedźwiedziami?

Na przykład wychodząc z domu łomotaliśmy w drzwi, aby miś, który mógł akurat przebywać z drugiej strony zdążył się wycofać.

I rzeczywiście wycofywał się?

Tak, niedźwiedzie zazwyczaj szanowały nasze prawo do zamieszkiwania leśniczówki. Widziałem kiedyś miśka czekającego na tyłach domu, aż żona skończy wieszać pranie i wejdzie do środka. Dopiero gdy zamknęła drzwi wrócił na front.

A jak pozbyć się niedźwiedzia z mieszkania?

Dotychczas na szczęście wystarczało samo pojawienie się człowieka. Kiedyś w środku nocy obudziły mnie podejrzane hałasy w kuchni. Stanąłem w progu i zobaczyłem na stole ciemną, kosmatą sylwetkę o dziwnym kształcie. Dopiero gdy gość wyjął głowę z garnka dotarło do mnie, że to niedźwiedź. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy, on wypadł na zewnątrz razem z oknem, ja wróciłem do łóżka. Bardzo nieprzyjemny incydent, lecz nic ponadto. Natomiast najgorsze były szkody materialne, niedźwiedź kompletnie zniszczył nam pierwszy samochód, wyrwał drzwi, wypruł tapicerkę, złamał dach.

Aż strach wyjść na podwórko.

Bez obaw. Wanta była pierwszym w polskich Tatrach budynkiem otoczonym pastuchem elektrycznym. Zdał egzamin celująco. Teraz elektryczne pastuchy ochraniają większość tatrzańskich zabudowań, a nawet kontenery na śmieci przy schroniskach, gdyż niedźwiadki bez problemu dostawały się do wnętrza pojemników.

Doskonale widać to w filmie „Tajemnice Morskiego Oka” Pańskiej produkcji. Skąd pomysł na ten materiał?

Zaczęło się od studium podyplomowego na kierunku ochrona parków narodowych SGGW. Każdy z nas przedstawiał problemy parku, w którym pracował. Gdy przyszła kolej na mnie, postanowiłem wykorzystać nagrania zebrane podczas pracy w terenie. Byłem mocno zaskoczony ilością materiału. Zmontowałem film, który przyjęty został tak życzliwie, że szkoda było chować go do szuflady. Otworzyłem studio filmowe „Tatra Live”, naszą pierwszą produkcją były właśnie „Tajemnice Morskiego Oka”. Później weszliśmy do telewizji, obecnie realizujemy cykl „Tatrzańskie Opowieści”, emitowany raz w tygodniu, na trzecim programie.

Widziałem odcinek poświęcony nurkowaniu.

Od siedmiu lat jestem prezesem Tatrzańskiego Klubu Płetwonurkowego „Wanta”.

W Tatrach zazwyczaj ciągnie nas do góry. Skąd zatem u Pana myśl o zejściu pod wodę?

Natchnieniem były śmieci zalegające dno Morskiego Oka. Pierwsze akcje podwodne służyły oczyszczeniu zbiornika. Teraz, gdy już uporaliśmy się z tym problemem, nurkuję z żoną i znajomymi przede wszystkim rekreacyjnie, w Chorwacji oraz Egipcie.

Dla zaspokojenia deficytu ciepła?

Słoneczne plaże i gorąca woda są nam bardzo potrzebne po miesiącach chłodu na Wancie. Tutaj nie można się ogrzać. Miesiącami czekamy tu na lato, a gdy już powinno przyjść, to zaczyna się jesień. Zimy trwają długo, są śnieżne i mroźne. W tym roku przez półtora miesiąca temperatura bez przerwy utrzymywała się na poziomie minus piętnastu – dwudziestu stopni. Dlatego w poszukiwaniu ciepła, wakacje najchętniej spędzamy na południu Europy lub północy Afryki. Tam odpoczywamy najlepiej, wygrzewamy się, nurkujemy wśród raf koralowych. To nasze ulubione miejsca.

A w Tatrach? Czy ma Pan swoje ulubione miejsce?

Doskonale czuję się w Dolince za Mnichem.

Wspina się Pan?

W rejonie Morskiego Oka przeszedłem kilkadziesiąt dróg czwórkowych i piątkowych. Myślę, że to doświadczenie przydało mi się potem w pracy. Wspinaczka nie jest jednak moim powołaniem.

A przewodnictwo?

Wycieczki prowadziłem przez kilka miesięcy po zdaniu egzaminu. Potem już nigdy nie byłem aktywnym przewodnikiem. Kurs skończyłem głównie z myślą o poznaniu gór. Zależało mi na tym, aby nie „zamknąć się” we własnym rejonie, lecz zobaczyć całe Tatry.

Jest Pan też myśliwym.

Tak. Chyba jednym z niewielu myśliwych, którzy nie upolowali żadnego zwierzęcia. Należę do Koła „Watra”, opłacam składki, mam uprawnienia selekcjonera, zdałem wszystkie stosowne egzaminy, lecz nigdy w życiu nie byłem na polowaniu i nie zastrzeliłem nawet zająca.

To dlaczego jest Pan myśliwym?

No właśnie, dlaczego? Nie wiem. Chyba dlatego, że bliskie mi wszystko co związane z lasem, przyrodą, zwierzętami.

Ma Pan chyba słabość do czworonogów, bo nawet pies na podwórku jest jakiś taki „wybrakowany”. Dziwnie wygląda wilczur bez ogona.

Krzywdę zrobiła mu suka podczas przenoszenia. Właściciel chciał uśpić szczeniaka, więc go przygarnąłem.

Czy nie dokucza Panu na Wancie odległość od „cywilizacji”?

Teraz już nie, ale jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych czułem się tu wyraźnie odcięty od świata. Do leśniczówki nie docierał wtedy ani sygnał radiowy, ani telewizyjny. Dopiero instalacja anteny satelitarnej pozwoliła nam oglądać wiadomości. Nota bene do dzisiaj telewizor w pomieszczeniu robotników połączony jest z moim i odbiera tylko ten program, który akurat oglądam. Gdy zmieniam kanał u siebie, zmieniam też automatycznie u robotników. Staram się nie robić im tego w czasie filmów... „Prawdziwego” telefonu też wtedy nie miałem. Był aparat na korbkę, podłączony do wspólnej linii ze schroniskami w Roztoce, Morskim Oku i Pięciu Stawach. Telefonistka łącząca rozmowy, ilością dzwonków zawiadamiała nas kto ma odebrać: jeden sygnał - Roztoka, dwa - Wanta, trzy - Morskie Oko, cztery - Pięć Stawów. A, że linia prowadziła po słupach, więc zazwyczaj była uszkodzona, telefon działał średnio przez tydzień w miesiącu. Ale to już dawne dzieje...

A jak dzisiaj wygląda zwykły dzień leśniczego w Morskim Oku?

Tu nie ma zwykłego dnia, bo to leśnictwo jest wyjątkowe. Sam Obwód Ochronny Morskie Oko ma obszar większy niż cały Ojcowski, czy Pieniński Park Narodowy. To najwyżej w Polsce położone leśnictwo. Mam tu 45 km szlaków, do przejścia których – według przewodników – potrzebuję 60 godzin szybkiego marszu, podczas którego pokonać muszę 9000 metrów łącznej różnicy poziomów. A Morskie Oko jest najliczniej odwiedzanym obiektem przyrodniczym w Polsce, rocznie przychodzi tu 800.000 osób. Nie, nie czuję się tutaj osamotniony...

Czy zamieniłby Pan Tatry na inne, „łatwiejsze” góry? A może wręcz na niziny, lub jakieś miasto?

Tylko pod przymusem. Nie wyobrażam sobie życia w mieście. Miasto mnie męczy. Najlepiej czuję się w lesie, w górach. Leśniczówka nie jest dla mnie tylko miejscem pracy, nie jest tylko biurem. Wanta to mój dom.

I nic tu do szczęścia nie brakuje?

Brakowało mi dziecka. Trzy lata temu adoptowaliśmy dziewczynkę i odkąd Kasia jest z nami czuję się w pełni szczęśliwy.

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 3/2006


Strona główna