Rozmowa z Elżbietą Maciejowską - gospodynią schroniska PTTK pod Łabskim Szczytem
Czy Pani lubi
góry?
Teraz, to już lubię.
A dawniej?
Trzydzieści lat temu całe moje górskie doświadczenie
ograniczało się do szkolnej wycieczki na Śnieżkę.
Co zatem
skłoniło Panią do podjęcia pracy w schronisku? Jak Pani tu trafiła?
Mój mąż pracował w PTTK, do jego obowiązków należało
kontrolowanie schronisk. I to mąż zaproponował, by spróbować życia w górach.
Pojechałam z nim pod Łabski Szczyt i – szczerze mówiąc – nie bardzo mi się tu
wtedy podobało. W tamtych czasach pracowałam w banku, więc zmiana była poważna.
Ale dlaczego
właśnie Łabski? Przecież ten obiekt było już przeznaczony do rozbiórki.
Może właśnie dlatego mąż postanowił uratować to
schronisko? Po czterech pierwszych miesiącach zdecydowaliśmy się na ajencję.
Ostatecznie zwolniłam się z banku i... tak minęło już prawie ćwierć wieku.
Czy
przewidywała Pani wtedy, że zostanie tu tak długo?
Przez myśl mi to nie przeszło! Cały pierwszy rok był
pełen wątpliwości i ciężkich prób. Schronisko było wtedy w beznadziejnym stanie
technicznym, a droga dojazdowa praktycznie nieprzejezdna. Na szczęście mąż
doskonale zna się na „wszystkim” i chyba dzięki niemu udało nam się tu
przetrwać. Najtrudniejsza była pierwsza
zima, nie mieliśmy jeszcze żadnego doświadczenia i nagle znaleźliśmy się w
zasypanym śniegiem schronisku, daleko od „cywilizacji”.
Całkiem sami?
Nie całkiem, bo personel schroniska był wtedy
liczniejszy niż obecnie, trzy osoby pracowały w kuchni, ktoś w bufecie, palacz.
Samotność nigdy nie była tu problemem.
A co w takim
razie było najtrudniejsze?
W tamtych czasach? Chyba droga – czyli nasze „być
albo nie być” pod Łabskim. Mąż ciężko pracował nad jej utrzymaniem, budował
mostki, przepusty, dbał o nie. Najgorzej było podczas wiosennych roztopów i po
ulewnych deszczach. Sama niejednokrotnie walczyłam z żywiołami o uratowanie
drogi. Ileż to razy wracałam do domu z rękami poranionymi od układania kamieni.
Dzisiaj aż trudno w to uwierzyć, bo droga jest gładka jak stół, lecz to już
zasługa Karkonoskiego Parku Narodowego. Mąż wreszcie ma o ten jeden obowiązek
mniej. I dobrze, bo i bez tego ma dość pracy.
To nie
„pantoflowo – telewizyjny” typ małżonka?
Pan chyba żartuje! Mąż jest bardzo aktywny i
energiczny, ja jestem uparta, nie poddaję się bez walki, pasujemy do siebie.
Ale podział zadań mamy dość precyzyjny: mąż zajmuje się sprawami
„technicznymi”, ja odpowiadam za kuchnię i hotel. Staram się by było czysto i
przyjemnie, dbam aby turyści czuli się tu dobrze.
Lubi Pani
rozmawiać z turystami?
Bardzo! To dzięki turystom mam wrażenie, że chociaż
prawie nigdzie nie byłam, to jednak byłam prawie wszędzie... Poza tym, rozmowy
pozwalają mi zobaczyć Łabski z czasów, gdy mnie tu jeszcze nie było. Bo wciąż
zdarzają się turyści, którzy bywają tu od kilkudziesięciu lat. Oni nadal
pamiętają tamto schronisko i widzą jak zmienia się razem z nami.
Podobno w
latach siedemdziesiątych miało opinię najgorszego. A teraz wygrało w sondzie
przeprowadzonej na stronie schroniska na Hali Krupowej. Ponad połowa
ankietowanych wskazała Łabski jako najmilsze schronisko w Karkonoszach.
Potrzeba było wielu lat pracy by zmienić negatywny
wizerunek. Turyści to zauważają i doceniają, czego miłym dowodem jest wynik tej
ankiety. Innym znakiem sympatii i uznania jest swoista wymiana pokoleń – goście
bywający tu za młodu, przyprowadzają teraz swoje dzieci lub wnuki. Rośnie nam
już trzecie pokolenie takich stałych bywalców schroniska. Znam większość z
nich, czasem nie mogą uwierzyć, że naprawdę ich pamiętam.
A Pani
naprawdę pamięta?
Pamiętam mnóstwo twarzy. Każdy, kto mieszkał tu parę
dni lub był kilkakrotnie może być prawie pewny, że go kojarzę. A wcale nie jest
to takie proste, bo mamy wielu wiernych gości, są i tacy, którzy w Karkonoszach
spędzają każdy urlop i zawsze zaglądają do nas.
A Pani gdzie
najchętniej wyjeżdża na urlop?
Wszystkie urlopy spędzam... pod Łabskim. A poważniej
– od dwudziestu pięciu lat nie byłam na urlopie. Mam mnóstwo znajomych w całej
Polsce i za granicą. Zapraszają mnie od dawna, lecz do tej pory nie mogłam
skorzystać, nie było kiedy. A poza tym ten „dół” jest taki męczący...
Źle się Pani
czuje na dole?
To zależy gdzie. W Jeleniej Górze mam dom rodzinny,
cudowne miejsce, w którym doskonale odpoczywam. Zawsze chętnie tam bywam, lecz
po kilku dniach zaczynam tęsknić za Łabskim.
A czy
mieszkając w schronisku mają Państwo czas i ochotę na górskie wycieczki?
Znam wszystkie szlaki w okolicy, nie byłam tylko na
Przełęczy Okraj, lecz to dość daleko stąd. I ta znajomość bardzo przydaje
się... turystom. Niekiedy w kolejce do bufetu więcej jest pytających, niż
zamawiających, a ja – jak mogę – doradzam, informuję, ostrzegam. Natomiast – aż
trudno w to uwierzyć – mąż nigdy jeszcze nie wszedł na Śnieżkę, nie miał na to
czasu.
Kiedy ostatnio
była Pani nad morzem?
Bardzo dawno temu! Jeździliśmy nad Bałtyk gdy dzieci
były całkiem małe.
A jak duże są
teraz?
Dorosłe! Starszy syn jest w wojsku, młodszy mieszka
z nami i w przyszłości też chciałby prowadzić schronisko. Moim zdaniem
doskonale nadaje się do tego. Ma wyśmienity kontakt z ludźmi, przyjaźni się ze
wspinaczami i narciarzami, sam zresztą dobrze jeździ na desce i na nartach. No
i ma talent jak mój mąż, świetnie się tu sprawdza.
Pani, mąż i
młodszy syn – czy to komplet stałych mieszkańców schroniska?
Mamy jeszcze dwójkę pracowników, chłopak zajmuje się
sprawami „technicznymi”, a dziewczyna sprząta i pomaga w kuchni. No i są
jeszcze zwierzęta – psy, kot Marian i koń.
Dalej służy do
transportu?
Broń Boże! Mamy go wyłącznie z sentymentu, jedynym
jego obowiązkiem jest... robić dobre wrażenie. Wolimy jednak by nie spoufalał
się zanadto z turystami. Natomiast bardzo zaprzyjaźniona z gośćmi była nasza
papuga. Znała mnóstwo słów, często uczyła się od turystów, a raz to ona sama
była nauczycielką – tak długo powtarzała „dzień dobry” do pewnego Czecha, aż
ten nauczył się poprawnej wymowy. Mieliśmy koguta Franka, który uwielbiał
parówki. Była kura, której najbardziej smakowało jedzenie wprost z talerzy
turystów. Były tchórzofredki, szczury i białe myszy, te wywołały panikę wśród
mniej trzeźwych gości gdy raz uciekły z klatki...
Krążą wśród
turystów anegdoty, o gąsiorze z Łabskiego, który pogonił jednego z poprzednich
dyrektorów Parku, a ten zdenerwował się tak okropnie, że kazał Państwu pozbyć
się gęsi.
Może lepiej o tym nie pisać?
Dobrze,
zmieńmy temat. Jak wygląda życie bez prądu? Trudno wyobrazić sobie dom pozbawiony
telewizora, pralki, zamrażarki. Dla mnie, bez lodówki kłopotliwe byłoby
przechowanie własnego prowiantu, a w schronisku trzeba czasem nakarmić
kilkadziesiąt osób. Jak Pani to robi?
Ależ my mamy prąd z własnego agregatu! Zatrzymujemy
go oczywiście na noc i część dnia, lecz zamrażarce takie przerwy nie szkodzą, a
pralkę, czy telewizor włączamy gdy agregat pracuje. Poza tym wiele urządzeń
podłączonych jest do akumulatorów. Natomiast w kwestii zaopatrzenia – teraz,
gdy droga jest tak wygodna, po prostu codziennie jeździmy do sklepu po świeży
towar. Można się przyzwyczaić.
A czy goście
nie są zaskoczeni, gdy zatrzymują Państwo agregat? Jest na to jakaś stała pora?
Uprzedzają Państwo „miganiem”, tak jak dawniej na Hali Łabowskiej?
Prąd wyłączamy około godz. 23.00, niekiedy znacznie
później – zależnie od okoliczności. I zawsze uprzedzamy pół godziny przed
zgaszeniem światła. Mam wrażenie, że dla wielu turystów brak prądu jest atutem
Łabskiego, bo wieczory przy świecach mają swój urok, a noce są spokojniejsze. Po
wyłączeniu agregatu schronisko wycisza się, jak dom gdy mieszkańcy zasypiają.
Pani czuje się
tu jak w domu?
A jakże inaczej? Od ćwierć wieku jestem tu niemal
bez przerwy, więc nie mogę traktować schroniska jako zakładu pracy. To jest mój
dom, może tylko o tyle nietypowy, że nieco bardziej otwarty niż większość.
Jak wygląda
Pani przeciętny dzień w tym domu?
W sezonie turystycznym jestem niemal non stop w
bufecie.
Dwanaście
godzin na dobę?
Dłużej niż dwanaście. To, że bufet czynny jest do
godz. 20.00 nie oznacza, iż później nie można poprosić o herbatę, a spóźniony
turysta będzie głodny aż do śniadania. A gdy akurat nie jestem potrzebna w
bufecie, to zawsze czeka na mnie kuchnia, sprzątanie lub recepcja. W sezonie
nie mam czasu dla siebie.
A poza
sezonem?
Listopad w miarę możliwości poświęcam książkom,
nadrabiam zaległości z całego roku.
Co Pani czyta
najchętniej?
Dzisiaj, przed naszą rozmową czytałam „Podróże z
Herodotem”, Kapuścińskiego. Dobry duch książek czuwa zresztą nad Łabskim od
samego początku. Gdy przyjechałam tu po raz pierwszy, to w zupełnie pustym
schronisku znalazłam „Ziele na kraterze” Wańkowicza.
Czy turyści
mogą wypożyczać książki u Pani?
Tak, jest tu całkiem spora biblioteczka do
dyspozycji gości. Tylko niestety, z roku na rok ubywa w niej... nie, nie
książek, lecz czytelników. To smutne.
Schronisko
byłoby rajem na ziemi, gdyby turyści dostarczali tylko takich trosk...
Mnie najbardziej martwi gdy bywają lekkomyślni, bo
to może skończyć się dramatycznie. Pamiętam grupę młodzieży, którą opiekun
przyprowadził tu z Kochanówki w głębokim śniegu, mrozie i wichurze. Byli
fatalnie ubrani i zupełnie nieprzygotowani kondycyjnie. Na leśnym, osłoniętym
odcinku szlaku jeszcze jakoś sobie radzili, najtrudniejszy był finisz. Byli już
tak zmęczeni, że nie mogli pokonać ostatniego etapu stromej, odsłoniętej polany
– kopny śnieg i porywisty wiatr zatrzymały ich w pół drogi. Widzieli już
światła schroniska, lecz nie potrafili ruszyć się z miejsca. Gdy w końcu
dotarli okazało się, że brakuje jednego chłopca, chociaż jeszcze przed chwilą
był z nimi. Wyszłam i znalazłam go tuż obok schroniska. Był bliski
zamarznięcia, a poza nieprzyjemnym wspomnieniem została mu niestety przykra
pamiątka na całe życie – odmroził sobie ręce i uszy.
A Pani samej
udało się uniknąć złych przygód?
Mnie zdarzyło się nawet czołgać do schroniska! Zimą,
wiele lat temu zjechaliśmy saniami towar. Było mnóstwo śniegu i ciągle sypał
świeży. W drodze powrotnej sanie rozleciały się, więc postanowiłam pójść do
schroniska po pomoc. Trafiłam jednak na tak potężne zaspy kopnego puchu, że
jedynym sposobem na ich pokonanie było położyć się na brzuchu i „popłynąć” po
powierzchni.
Morał z tego
taki, że góry mogą zaskoczyć najbardziej doświadczonych.
Oczywiście, lecz nie mniej ważny morał z tej
historii jest taki, że... warto słuchać ludzi. Bo to właśnie jeden z naszych
gości opowiadał o tym sposobie pokonywania zasp. Cóż, ja w ogóle chętnie uczę
się od turystów i uczę się turystów.
Jak to
rozumieć?
Po tylu latach pracy w schronisku żartuję, że
zdobyłam nowy zawód – psychologa. Zazwyczaj na pierwszy rzut oka potrafię
ocenić z kim mogą być problemy, a z kim nie będzie kłopotów. I bardzo rzadko
się mylę.
Czy czasem nie
żałuje Pani, że nie została „prawdziwym” psychologiem? Nie szkoda Pani tej
pracy w banku?
Nie żałuję ani jednego dnia pod Łabskim. Lubię
ludzi, w schronisku mogę służyć im najlepiej jak umiem. Poza tym nigdy się tu
nie nudziłam, a to też jest ważne w życiu.
Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 10/2005