Rozmowa z Krzysztofem Knofliczkiem - gospodarzem schroniska PTTK na Luboniu Wielkim
Czy lubisz
góry?
Być tu nie lubiąc gór, byłoby nieporozumieniem.
A za co je
lubisz?
Odpowiada mi życie tutaj, to zupełnie inny świat.
Od dawna
zamieszkujesz ten świat?
Teoretycznie – sześć lat, praktycznie – znacznie
dłużej.
Nie rozumiem.
Nie stać mnie na zatrudnienie pracownika, więc sam pracuję w schronisku na wszystkich możliwych etatach. Gdybym mierzył czas swoimi godzinami pracy, to od roku 1999 – gdy tu przybyłem – minąłby już dobry tuzin lat, i to prawie bez dnia urlopu. To nieustający „ostry dyżur” bo nawet gdy akurat nie ma nikogo i nie muszę zrobić nic pilnego, to i tak nigdy nie wiem, czy za dwie minuty, dwie godziny lub dwa dni nie przyjdą dwie, lub dwadzieścia dwie osoby.
Masz dość?
Czujesz się zmęczony?
Dość? Czasem i na krótko. Jak każdy – bywam znużony,
zniechęcony, czy poirytowany, lecz to mija. Tu jest mój świat, tu czuję się
najlepiej, tu mogę żyć zgodnie ze swoim własnym rytmem, znacznie spokojniejszym
niż na dole.
Spokojniejszym?
Przecież powiedziałeś, że Twoje „dniówki” na Luboniu liczą się tu podwójnie.
Owszem, lecz praca to nie wszystko. Dla gospodarza
domu tak otwartego jak schronisko, najważniejsi są goście. A na Luboniu tempo
życia nie jest tak zwariowane jak w mieście, to nie ruchliwe mrowisko pełne
obcych, tu ludzie mają więcej czasu, tu prawie z każdym mogę porozmawiać, tu
znam niemal wszystkich.
Wszystkich?
Żartujesz? Jak to możliwe w schronisku, gdzie nieustannie ktoś przychodzi, ktoś
wychodzi?
Większość gości na Luboniu to stali bywalcy, albo
kandydaci, bo kto dzisiaj jest tu obcy, jutro będzie znajomy. O ile nie
wystraszy się dość spartańskich warunków.
A Ciebie
warunki życia na Luboniu nie wystraszyły, gdy przyszedłeś tu po raz pierwszy?
Marzyłem o prowadzeniu schroniska, a marzenia są dla
mnie ważniejsze niż kłopoty z wodą.
Trudno Ci było
spełnić to marzenie?
Znacznie łatwiej niż przypuszczałem. Zupełnie
niepotrzebnie obawiałem się, że potrzebne będą odpowiednie znajomości, których
nie miałem. Na Luboniu wszelkie „układy” okazały się zbędne. Znajomy powiedział
mi, iż w schronisku na Luboniu od dwóch lat wisi kartka, że poszukiwany jest
gospodarz.
Przez dwa lata
nie znalazł się chętny?
O, chętnych było wielu, lecz nikt nie wytrzymał tu
dłużej niż trzy tygodnie...
A schronisko
funkcjonowało przez ten czas normalnie?
Prawie. Na początku mój poprzednik – Tadeusz
Pietrzak – prowadził schronisko z bardzo dużym zaangażowaniem, potem – gdy
zdecydował się wrócić na dół – już bez entuzjazmu.
Czemu
zrezygnował?
Miał kłopoty ze zdrowiem, dokuczał mu reumatyzm, a
tu – sam wiesz – gdy wieje trudno rozpalić w piecu, a o gorącym prysznicu można
tylko pomarzyć. Przyszedłem więc tu, porozmawiałem z Tadeuszem, zwolniłem się z
pracy i zostałem gospodarzem na Luboniu.
Zwolniłeś się?
A gdzie pracowałeś wcześniej?
W Tatrzańskim Parku Narodowym. Fajnie, lecz dojazdy
do pracy były okropnie uciążliwe. Mieszkałem wtedy w Lubniu, więc codziennie
musiałem wstać grubo przed świtem by złapać pierwszy autobus do Zakopanego, a
wracałem do domu po zmroku. Pracowałem też jako pomocnik geodety. Dobrze
wspominam tamte czasy, bo w promieniu stu kilometrów od bazy w Lubniu, byłem
służbowo niemal wszędzie. I całe szczęście, bo teraz – doglądając schroniska –
nie mogę sobie pozwolić na dłuższe wycieczki.
A mimo to
byłeś uczestnikiem trzech Marszonów: przyszedłeś na Luboń Wielki z Krakowa,
wędrowałeś osiemnaście godzin by zobaczyć wschód słońca z Babiej Góry,
„zaliczyłeś” główne szczyty Beskidu Wyspowego. Który gospodarz schroniska
mógłby pochwalić się pokonaniem takich dróg?
Nie lubię się przechwalać.
No dobrze, to
opowiedz o obowiązkach pomocnika geodety.
Akurat we wsiach przy „Zakopiance” powstawał system
oczyszczania ścieków, więc stałem z mierniczą „łatą” na prawie każdym szambie w
okolicy. Było miło, ludzie zapraszali mnie do domów, poznawałem dziewczyny...
I właśnie w
ten sposób spotkałeś swoją żonę?
Nie, Agatę poznałem jeszcze w szkole. Sam wiesz jak
to w szkole – od czasu do czasu idzie się podrywać dziewczyny, akurat czekała
na pociąg, dałem jej swój adres, pisała listy, lecz byłem zbyt leniwy by
odpisywać. Znajomość urwała się na dość długo, lecz nie zapomniałem o tej
dziewczynie z Mszany. Traf chciał, że drugim pomocnikiem geodety został jej
sąsiad. Powiedziałem mu kiedyś: słuchaj, koło Ciebie mieszka dziewczyna co
kiedyś kochała się we mnie, powiedz jej, że jeżeli chce się ze mną spotkać, to
mogę przyjechać. Powiedział, pojechałem, przyszła i tak już zostało...
Tak po prostu?
Tak całkiem prosto nie było, bo przed pierwszym
spotkaniem bałem się, że nie rozpoznam Agaty po pięciu latach przerwy. Na
szczęście przyszła sama, więc problem miałem z głowy. Pamiętam dokładnie ten
moment gdy zobaczyłem idącą z przeciwka szczupłą, atrakcyjną dziewczynę w
czerwonej kurtce. Od tamtego czasu minęło już piętnaście lat, kurtka zniknęła
bez śladu, lecz reszta się nie zmieniła, chociaż Agata nie ma lekko ani ze mną,
ani w schronisku.
No właśnie,
wróćmy na Luboń. Czy przejęcie schroniska nie wymagało żadnych formalności?
Stałeś się gospodarzem tak z dnia na dzień, bez przetargu?
Przetarg oczywiście odbył się, bo tak nakazują
przepisy, ale wygrałem bez trudu, gdyż... byłem jedynym chętnym. Większy
problem miałem z moim poprzednikiem, bo on w ogóle nie potraktował mnie
poważnie. I trudno mu się dziwić, z jego perspektywy byłem po prostu kolejnym
chętnym, pełnym słomianego zapału.
Zaskoczyłeś go
przychodząc by przejąć schronisko?
Zaskoczyła go moja żona, samotnie odbierająca Luboń,
bo ja akurat miałem zapalenie płuc.
To był
październik 1999, a już jesteś na czwartym miejscu w rankingu gospodarzy
najdłużej prowadzących to schronisko.
Owszem: Kaleciakowa, która uratowała Luboń przed
hitlerowcami, Stawiańczyk, Bursztyn i ja. Pierwsza
trójka to dość odległa przeszłość.
Cóż, im było tu wtedy względnie łatwiej wytrzymać,
bo warunki na wsiach były podobne do lubońskich. Oni w domach rodzinnych też
palili w piecach, nie mieli prysznica, a do toalety wychodzili na zewnątrz.
Byli przyzwyczajeni do braku wielu wygód, więc nie odczuwali zbyt dotkliwie
różnicy między górą, a dołem.
Jak Twoja żona
zareagowała na przeprowadzkę?
Jest takie stare góralskie prawo, że baba musi iść
za chłopem, ale Agacie nie było łatwo przyjść tu za mną. Córka miała wtedy
kilka miesięcy, a tu warunki niezbyt sprzyjają niemowlakom. Mała jednak
niesamowicie szybko oswoiła się z Luboniem. W wieku dziesięciu miesięcy sama
zeszła do Zarytego, była tak uparta, że nie pozwoliła wziąć się na ręce. Trwało
to „wieczność”, lecz całe pięć kilometrów pokonała na własnych nogach. A mając
półtora roku zaczęła też chodzić do góry.
Rodzina,
schronisko, czy znajdujesz jeszcze trochę czasu dla siebie?
Należę do Koła Łowieckiego „Lubogoszcz”, ale nie
jestem typowym myśliwym, bo znacznie więcej zwierząt uratowałem niż upolowałem.
Mam specyficzne hobby: potrafię godzinami wędrować po lesie i ściągać wnyki.
Nie toleruję kłusowników, ciężko jest im tu ze mną. Wstyd przyznać, lecz miałem
nawet sprawę w sądzie o poturbowanie jednego z nich.
Masz też chyba
inne pasje. Obok schroniska widziałem ule, zauważyłem gołębie, są jamniki.
W zeszłym roku sprowadziłem tu pszczoły. To chyba
najwyżej w Polsce położona pasieka, jest oczywiście mniej wydajna niż na dole,
lecz za to miód produkuje czysty, leśny, prawie zielony. Natomiast z gołębiami
mam kłopot, bo drapieżniki – kuny i jastrzębie – już wielokrotnie przetrzebiły
mi stadko, ale te ptaki, które zostały są doskonale zaprawione w sztuce
przetrwania.
A jamniki?
Służą Ci jako psy myśliwskie?
Zamiast uczestniczyć w polowaniach jeżdżą ze mną na
wystawy. Ador zdobył nawet trzy medale. Instynkt posokowca wyraźniej jednak
widać u Gabi, bo zazwyczaj wracam do schroniska sam, jeżeli na spacerze
spuszczę ją ze smyczy. Cały ten zwierzyniec jest wprawdzie dość absorbujący,
lecz znakomicie urozmaica tutejszą monotonię.
Luboń bywa
monotonny?
Szczególnie zimą. Wtedy niemal bez reszty pochłania
mnie ogrzewanie schroniska. Bo najpierw trzeba naciąć drewna, potem porąbać, w
końcu rozpalić i przez cały dzień doglądać ognia w dwóch lub trzech piecach.
Gdy wieje wcale nie jest to łatwe, a wichury bywają tu potężne. Cały dym wraca
wtedy do schroniska, a wiatr każdą szparą wciska się do środka. Pomimo
szczelnie pozamykanych okien, podmuchy potrafią przewracać kartki książki
leżącej na stole. Zimą przez to palenie w piecach, nawet gdy jest całkiem pusto
bardziej brakuje mi czasu niż latem.
A co robisz w
lecie z tym nadmiarem czasu?
Nadmiarem? Nigdy nie narzekam na brak zajęć. Lato
jest po prostu bardziej urozmaicone niż zima, co wcale nie znaczy, iż jest
leniwe. Bardzo lubię gotować, szczególnie bigos i pierogi. Chętnie robię wino.
Poza tym w sezonie przychodzi tu sporo ludzi, a ja staram się mieć czas dla
każdego.
Przed chwilą
widziałem jak własnym aparatem zrobiłeś zdjęcie cichemu, starszemu panu w
dziwnym mundurze.
Rzeczywiście jest cichy. To niemowa, ale uśmiecha
się promiennie. Przychodzi tu kilka razy w roku, zawsze tak samo ubrany i za
każdym razem na migi prosi mnie o zrobienie zdjęcia dokładnie w tym samym
miejscu. Fotografuję więc, a przy okazji następnej wizyty daję mu odbitkę i
pstrykam kolejne zdjęcie. Pewnie w domu ma już cały album identycznych
fotografii ze Światowidem w tle.
Te posągi
przed schroniskiem sam wyrzeźbiłeś?
Nie, to dzieło grupy neosłowian z Krakowa.
Odwiedzają nas dość często. Dostarczam im materiał, czyli drewniane kloce, a
oni całym dniami rzeźbią. Mniejsze posążki zabierają ze sobą, a trzy największe
mi zostawili, to właśnie Światowid, Domownik i Matka. Ostatnio w lesie przy
żółtym szlaku zbudowali kamienny krąg, taki beskidzki Stonehenge. Tak, bywa tu
wielu zwyczajnych i wielu dość niezwykłych ludzi.
Na Luboniu nie
ma choćby umownego okienka, nie ma podziału na część ogólnodostępną i Waszą
prywatną. Poza pokoikiem na poddaszu jesteście cały czas z gośćmi. Nigdy nie
bywasz tym znużony?
Owszem, po pewnym czasie to potrafi być męczące.
Ogromnie lubię turystów, lecz właśnie prywatności brakuje mi tu bardziej niż ciepłej
wody. De facto jesteśmy z ludźmi przez całą dobę, bo nawet gdy śpimy, dzielą
nas tylko otwarte drzwi – zimą nie możemy ich zamknąć gdyż na poddaszu nie ma
pieca. Gdy więc ktoś chrapie, to słychać go u nas w pokoju nie gorzej niż
piętro niżej. Dokuczliwy bywa też brak niezależności, bo tutaj trudno cokolwiek
sobie zaplanować. Kilka dni temu schodziłem po towar, gdy zadzwoniła „komórka”,
anonsująca dużą grupę turystów. Zawróciłem więc do schroniska by ich przyjąć.
Nie przyszli, nawet nie zatelefonowali aby odwołać wizytę, czekałem na próżno.
Przykre, ale to nie są jakieś szczególnie poważne zmartwienia.
A jakie są
poważne troski gospodarza schroniska na Luboniu?
Bardziej osobiste. Córka w przyszłym roku idzie do
pierwszej klasy, syn już od kilku lat mieszka u dziadków, bo stąd nie mógłby
codziennie wędrować do szkoły. Trudno równocześnie być dobrym gospodarzem i
ojcem. A rodzina jest dla mnie ważniejsza od schroniska.
Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 7/2005
Autor zdjęcia: Michał Sośnicki