Rozmowa z Marcinem Józefowiczem - zawodowym ratownikiem TOPR

 

Czy lubisz góry?

Moim zdaniem gór nie można lubić albo nie lubić. Góry po prostu są, a mój emocjonalny stosunek do nich zależy od tego, co akurat się dzieje. Góry to dla mnie naturalne środowisko, tam czuję się lepiej i bezpieczniej niż w mieście. Noc mniej stresuje mnie w Tatrach niż w Zakopanem.

Nigdy nie poczułeś, że masz już dość gór, dość ratownictwa?

Chcę zejść, wyjść, wrócić do domu, nie wracać w góry, zagrzać się, najeść, wyspać? Tak, doskonale znam takie uczucia. Nigdy nie trwały dłużej niż… sekundę.

Opowiedz o tych sekundach.

Nie mogę. Nie pamiętam ich wyraźnie. Nie zbieram wspomnień. Jestem pobieżny, dużo dzieje się w moim życiu, lecz (a może dlatego) wiele umyka mi z pamięci.

Ale pewnych przeżyć nie sposób zapomnieć. Czy nigdy podczas wypraw ratunkowych nie czułeś, że Twoje życie jest poważnie zagrożone?

Staram się dbać o swoje bezpieczeństwo, tym bardziej, że od tego zależy też bezpieczeństwo poszkodowanych i całego zespołu ratowników. Oczywiście na wiele rzeczy nie mam wpływu. Szczególnie bezradny i bezbronny czuję się w obliczu dwóch – według mnie – największych zagrożeń górskich: lawin oraz burz. O ile prawdopodobieństwo zejścia lawiny potrafię w miarę precyzyjnie ocenić, o tyle burze (miejsca uderzenia piorunów) są dla mnie zupełnie nieobliczalne...

...więc gdy grzmi odmawiasz udziału w wyprawie.

Prywatnie też niekiedy przemykam między błyskawicami. Lubię fotografować burze w górach. Najchętniej w dzień, a jest to dodatkowy problem techniczny. „Złapałem” już jednak kilka piorunów, łącznie z jednym, który – jak się później okazało – poraził turystów na Giewoncie.

Co było w Twoim życiu pierwsze – fotografia, czy ratownictwo?

Pierwsze były góry.

Jak zatem wyglądała Twoja droga w góry?

Góry były moją „piaskownicą”. Poznawanie świata – jak większość dzieciaków – zaczynałem od własnego podwórka. Szybko jednak „zaliczyłem” wszystkie drzewa, płoty i dziury. Zacząłem więc penetrować sąsiednie obejścia, potem ich okolice, i tak odkryłem, że kilkaset metrów od domu (na końcu ulicy Tetmajera – gdzie wtedy mieszkałem) zaczyna się las.  A tutaj, im głębiej w las, tym więcej… gór.

Czy pamiętasz swoją pierwszą „prawdziwą” górską wycieczkę?

Nie, to zbyt odległe wspomnienia. Miałem kilka lat gdy tata wyemigrował z Zakopanego, jednak zanim zniknął, zabrał mnie na kilka wycieczek. Nic z nich nie pamiętam, lecz później – już podczas samodzielnych włóczęg – wielokrotnie trafiałem w miejsca wyglądające znajomo. Dzwoniłem do taty, pytałem czy byliśmy tam razem i on zawsze potwierdzał – tak – w Pięciu Stawach, na Świstówce, pod Szpiglasową, ja na dziecięcych nartach typu Smyk, on na mocno zabytkowych „deskach”.

Nie poprzestałeś na wycieczkach śladami dzieciństwa.

Góry wciągały mnie stopniowo. W liceum poznałem kilka osób „zamroczonych” przez Tatry. Ruszyliśmy na pierwsze poważniejsze szlaki, na Orlej Perci szukała nas nawet wyprawa ówczesnej Grupy Tatrzańskiej GOPR.

Coś poważnego?

Zeszliśmy do „Piątki” w nocy i nasze mamy, mocno zaniepokojone, zdążyły już wezwać pomoc. A nas na grani zatrzymał halny, samo przejście Pościeli Jasińskiego trwało ponad godzinę, tyle czekaliśmy na moment aż wiatr przycichnie. Potem, gdy czas nas zaczął poganiać próbowaliśmy zejść na skróty – przez kosodrzewinę. Po stu, dwustu metrach stwierdziłem, że to był zły pomysł, z trudem wróciliśmy na szlak. Zmrok gęstniał, latarek nie mieliśmy…

Dość lekkomyślnie, jak na przyszłego ratownika.

Cieszę się, że w młodym wieku góry udzieliły mi kilku takich lekcji. Dzięki nim wiem, jak może wyglądać wycieczka w Tatry z perspektywy beztroskiego nastolatka, wiem czym „pachnie” przedzieranie się przez kosówkę albo noc bez latarki. Byłem w „ogólniaku” gdy z grupą znajomych schodziłem po ciemku z „Piątki”. Nikt z nas nie miał światła! Próg doliny pokonaliśmy w miarę sprawnie, ale w lesie było tak czarno, że nie widziałem własnej, wyciągniętej dłoni. Dosłownie. Na wyczucie, trzymając się za ręce powoli dotarliśmy aż w rejon Świstowej Czuby – tam jednak utknęliśmy do rana. Takie doświadczenia są mi potrzebne w pracy do dzisiaj.

Jak zostaje się ratownikiem?

Moim nauczycielem w liceum był Apoloniusz Rajwa – ratownik, speleolog, taternik. To jego zasługa. Na lekcjach, zamiast o wydobyciu miedzi w Afryce, gadaliśmy bez umiaru o Tatrach. A po zajęciach profesor ciągnął nas do jaskiń, tych nieudostępnionych turystycznie, lecz osiągalnych bez specjalnego przygotowania – Kasprowa Niżna, Goryczkowa, Kalacka.

Legalnie?

No, niezbyt…

Spod ziemi wyciągnęła Cię Straż Parku?

Nie, to z kolei zasługa Marka Probulskiego. Najpierw nauczył mnie podstaw asekuracji, potem pokazał Kogutki, później Granaty – Środkowe Żeberko, ale stamtąd jeszcze daleko miałem do kursów, wiedzy, egzaminów, ratownictwa. Wyważałem otwarte drzwi – pierwszy młotek „wspinaczkowy”, taki zwyczajny z drewnianą rączką, chyłkiem wyniosłem z domu. Gdy poleciał w przepaść wymyśliłem, że następny muszę jakoś przywiązać. Wywierciłem otwór, przeciągnąłem sznurek i tak „odkryłem Amerykę”.

Wstąpiłeś do TOPR’u bo miał młotki z gotowymi dziurami w trzonkach?

Mam taką naturę, że lubię gdy to co robię służy jeszcze komuś. W ratownictwie spodobała mi się możliwość bycia w górach z pożytkiem dla innych. A przy okazji móc więcej niż dotychczas – to też było kuszące. Wcześniej o wielu miejscach mogłem tylko pomarzyć lub pójść nielegalnie, natomiast ratownik musi „służbowo” poznać całe Tatry. Zacząłem więc rozglądać się za wprowadzającymi.

„Mówi się”, że nie jest to proste.

Mnie było łatwiej, bo nie byłem „obcy” – działałem już w zakopiańskim Klubie Wysokogórskim.

Podobno tam też trudno się dostać.

Z egzaminu pamiętam jedno pytanie: idziesz Pańszczycą na Krzyżne, wchodzisz na Przełęcz i co słyszysz? Doskonały sposób na sprawdzenie znajomości terenu, odpowiedzi nie ma na mapach.

Długo czekałeś na etat w TOPR?

Dobrych kilka lat. Ale bycie ochotnikiem też ma swoje plusy, daje więcej swobody. Zgłaszasz naczelnikowi: mogę pełnić dyżur wtedy i wtedy, tu i tu. Możesz wybierać ulubione sezony i miejsca.

Ty chyba upodobałeś sobie centralę…

Nic podobnego! Jestem tu „zsyłany” jak każdy ratownik zawodowy. Gdybym mógł kierować się tylko preferencjami, to zaanektowałbym Morskie Oko. Ciekawy jest też dla mnie dyżur dyspozycyjny na centrali, bo wciąż coś się dzieje, często jestem tam, gdzie „gorąco”. Natomiast dyżur telefonisty jest jak zaglądanie do cukierni przez szybę – mam kontakt z poszkodowanym, ale tylko przez słuchawkę.

Z czego żyłeś przez te lata gdy byłeś ochotnikiem?

Pracowałem jako sanitariusz w pogotowiu ratunkowym. Miało to dwa atuty – byłem blisko ratownictwa i daleko od wojska. Pracowałem trochę w pawilonie na Włosienicy, pomagałem prowadzić bazę namiotową Tabor, trafiłem też do schroniska pod Bereśnikiem.

Wybrałeś Beskid Sądecki?

Może zostałbym tam dłużej, lecz z werandy schroniska zbyt dobrze widać Tatry. Co wieczór patrzyłem w tym kierunku, aż miarka się przebrała. Wróciłem do Zakopanego, znalazłem pracę w laboratorium fotograficznym, miałem też sporo zleceń na roboty wysokościowe.

Jak godziłeś te wszystkie zajęcia z ratownictwem?

Z trudem. Właśnie dlatego postanowiłem starać się o etat w TOPR. Najcięższy był pierwszy sezon zimowy, pracowałem tak jak ratownik zawodowy (tydzień dyżuru – tydzień wolnego), lecz formalnie wciąż byłem ochotnikiem, więc nie otrzymywałem wynagrodzenia. Wolne tygodnie spędzałem w zakładzie fotograficznym – po kilkanaście godzin na dobę. Warto było walczyć, bo tylko dzięki tej determinacji zostałem zatrudniony na stałe.

„Osiadłeś na laurach”?

Bynajmniej, mam stopień pomocnika instruktora (trzeci „od dołu”), czekam na następne egzaminy, piszę pracę o nawigacji w górach.

To Twoja specjalność?

Tak, lubię ten temat bo jest rozwojowy, wiele w nim nowości koniecznych do opisania i wdrożenia. „Moje” są też lawiny oraz ratownictwo jaskiniowe.

A Twoje ulubione miejsca w Tatrach to:

13 Progów Wąwozu Kraków, Opalone i Giewont… od godziny 20.00 do 8.00. Mam sentyment do zimowych przejść północnej ściany tej góry. Lubiłbym ją też latem, ale wtedy sypią się tam puszki.

A których miejsc nie lubisz?

Prawie każde miejsce w Tatrach kojarzy mi się z wypadkiem. A co góry temu winne? Nie mogę ich z tego powodu nie lubić. Bardzo źle wspominam jednak wyprawę do Doliny Ku Dziurze, ratowaliśmy dwóch samobójców. Zeszli na dno jaskini, zapalili świece, najpierw – chyba na próbę – zatrutymi czekoladkami nakarmili psa. Gdy zdechł, zjedli resztę. Przeżył jeden. To było w listopadzie, zapadał zmrok, wiał halny, nastrój niczym z Witkacego. Od tego czasu nie lubię Doliny Ku Dziurze i czekoladek. Nie żartuję.

Masz dzisiaj urlop. Czy gdybyś teraz został wezwany, to odłożyłbyś wszystkie swoje sprawy, by pójść na ratunek?

Wiesz, ja urlop mam od dyżurów, grafiku, planu pracy. Nie mam urlopu od przysięgi. Moje życie osobiste podporządkowane jest ratownictwu, nie ma dla mnie znaczenia czy wołanie o pomoc rozlega się w Wigilię, Sylwestra, czy Święto Zmarłych. Ratownik to nie majestatyczny rycerz z błękitnym krzyżem, który opala się na Kasprowym i przewraca dziewczynom w głowach… jak często widzą nas ludzie. A nie widzą nocą, w zamieci, czy mgle, gdy bezpiecznie siedzą w domach.

Wciąż rozmawiamy o ratownictwie, a przecież wiem, że TOPR nie pochłania Ciebie bez reszty.

Planów mam tyle, że część odkładam na przyszłe wcielenie. Myślę, że dobrze mieć dużo różnorodnych zainteresowań. Gdyby moją pasją było wyłącznie ratownictwo i w wypadku straciłbym nogi, to cóż by mi pozostało? A ja mam wrażenie, że nawet wypełniając lukę po ratownictwie innymi aktywnościami, cały czas miałbym za mało czasu.

Na co Ci zatem starcza czasu w tym wcieleniu?

Dążę do tego by praca mnie bawiła, a pasje pozwalały mi utrzymać rodzinę. Poważnie zaangażowany jestem teraz w organizację imprez integracyjnych. Czasem uczę tam grupę współpracy, lub umiejętności porozumiewania się, czasem „zmuszam” do myślenia, a niekiedy po prostu „wykańczam” ich fizycznie, by odreagowali codzienny stres psychiczny. Jest to znacznie przyjemniejsze od malowania kominów, mam kontakt z ludźmi i nie wdycham trujących oparów farby.

Twoją kolejną „dochodową” pasją jest fotografia.

To zasługa wujka, który na Pierwszą Komunię, zamiast zegarka – co w tamtych czasach było normą – dał mi aparat fotograficzny. Tak się zaczęło i trwa już przez ponad ćwierć wieku. Dużo przez ten czas eksperymentowałem, teraz pochłania mnie pejzaż, lecz dość nietypowy, niewidokówkowy.

Gdzie można zobaczyć Twoje zdjęcia?

Na przykład w Internecie, pod adresem www.multi-pro.pl. Niestety, ta strona jest tak samo chaotyczna, jak ja.

I podobnie jak Ty – pełna gór. Masz teraz urlop, czemu spędzasz go w górach? Nie czujesz się jak robotnik, który na wczasy wybrał się do własnej fabryki?

Nie umiem odpoczywać poza Tatrami. Im jestem dalej, tym czuję się gorzej. Ale to nieprawda, że nic poza górami mnie nie cieszy. Lubię żeglować i mógłbym całymi dniami nie schodzić z pokładu gdyby tylko odpowiednie jezioro było w Tatrach...

Widziałeś kiedyś jacht na własne oczy, czy tylko w telewizji?

W liceum „zaliczyłem” trzy wakacyjne obozy żeglarskie. Pływałem na regatowych łódkach. I gdyby nie mój uraz do urzędów, dokumentów, biurokracji (nie lubię tej części tego świata), to pewnie miałbym patent sternika. Została mi świadomość, że nawet teraz poradziłbym sobie z dwumasztowym jachtem oraz radość wspomnień.

Z liceum masz także mniej radosne wspomnienia: stan wojenny, milicja, areszt.

Byłem bardzo „nieprawomyślny”. Zostałem zatrzymany za kolportaż ulotek. Potem działałem już znacznie ostrożniej. Pamiętasz jak w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, przy pomocy kredy i farby, przemianowaliśmy ówczesną ulicę 15. Grudnia na 13. Grudnia?

Trudno nie pamiętać, to dopiero były emocje! Czemu wtedy nie wyemigrowałeś? Przecież mogłeś bez trudu.

To prawda, miałem już wizę emigracyjną do Australii, gdzie mieszkał mój tata. Zatrzymał mnie patriotyzm i jeszcze jedno: na antypodach nie ma Tatr.

Świata poza Tatrami nie widzisz, a jednak żonę „znalazłeś sobie” pod Tczewem.

Irena jest bardziej góralką niż ja!

Urodziłeś się na Helu?

Nie, ja urodziłem się w Krakowie, ale rodzice mojej żony są rdzennymi góralami. Wyemigrowali z Podhala, lecz Irena źle czuła się na Pomorzu i wróciła.

Poznałeś Irenę – jak przystało na ratownika – sprowadzając ją z Orlej Perci? A może opalając się na Kasprowym?

Spotkaliśmy się w zakładzie fotograficznym.

Gdzie są Wasze dzieci?

U dziadków. Właśnie mamy pierwszy „urlop rodzicielski”.

I oczywiście spędzacie go w Tatrach.

Oczywiście! A dzięki większej swobodzie możemy... usiąść razem pod Kasprowym, „poczaić” świstaki, być tam świtem, północą, wschodem słońca.

Dobra praca, udana rodzina. Czego jeszcze brakuje Ci do szczęścia? O czym marzysz?

O własnym domu. I o najnowszym modelu Nikona. Poprzedni kupiłem za pieniądze, które teściowa dała na wyposażenie mieszkania...

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 3/2006


Strona główna