Rozmowa z Edwardem Hudziakiem - gospodarzem schroniska PTTK na Markowych Szczawinach
Jak trafiłeś na Markowe Szczawiny?
Przez długie lata marzyłem o
prowadzeniu schroniska, właśnie tego schroniska. Urodziłem się w Makowie
Podhalańskim. Z pagórka nad moim domem rodzinnym doskonale widać Babią Górę,
potrafiłem patrzeć na nią godzinami. Później bywałem na Markowych regularnie,
pełniąc dyżury ratownicze GOPR. Przyjeżdżałem tu też ze znajomymi, najchętniej
zimą i na wiosnę. Gdy w maju, czerwcu, wydawało się, że w Polsce już nigdzie
poza Tatrami nie ma śniegu, wybierałem się tu co tydzień, by jeszcze trochę
poszaleć na „deskach”.
Naprawdę jeździłeś tutaj na nartach w czerwcu?
Nawet później. Moje rekordowe,
ostatnie zjazdy „zaliczyłem” dwudziestego drugiego lipca. Pamiętam, że w
Kościółkach leżał wtedy jeszcze płat na dokładnie dwadzieścia dwa skręty.
Schodząc z nartami, na Przełęczy Brona spotkałem rowerzystów. W tamtych czasach
nikomu nawet nie śniło się o rowerach górskich, więc śmiechu z obu stron było
co niemiara. Wyglądaliśmy dość abstrakcyjnie.
Rowerzystów od tamtej pory pewnie tutaj przybyło, a pieszych?
Na Markowych Szczawinach
wyraźnie zwiększyła się liczba gości w soboty i niedziele. Coraz więcej jest
samochodów, przybywa więc spacerowiczów, którzy zostawiają swoje auta na
Krowiarkach i przychodzą tu przez Babią Górę, lub najprościej - niebieskim
szlakiem. Więcej jest też mieszkańców okolicznych wiosek. Ewidentny natomiast
jest spadek liczby turystów „plecakowych”. Dawniej w ciągu roku około tysiąc
osób przechodziło tędy, idąc Głównym Szlakiem Beskidzkim od Ustronia, po Halicz,
lub odwrotnie. Teraz cały ten szlak przemierza nie więcej niż kilkudziesięciu
turystów rocznie. A szkoda, bo to wyjątkowo piękna droga.
Znasz całą?
Owszem, przyszedłem tu kiedyś
spod samej wschodniej granicy.
Jak długo wędrowałeś?
Nie pamiętam dokładnie, chyba
kilka dni. Na pewno mniej niż tydzień.
To przecież bardzo prędko!
Dawniej lubiłem szybkie tempo.
Etapy szacowane w przewodnikach na dwa, a nawet trzy dni marszu pokonywałem w
ciągu doby. Wiele lat temu, na obozie przodownickim w Tatrach Słowackich niemal
„wykończyłem” kolegów. To był pierwszy wyjazd zagraniczny, więc pełni euforii i
niedosytu, odłączyliśmy się od zbyt powolnej grupy, by zobaczyć więcej.
Następnego dnia jeden z partnerów zrezygnował, a drugi był tak wyczerpany, że
trafił do szpitala. Nadal chodzę dużo, lecz trochę wolniej.
I całe szczęście, bo przecież często masz turystów pod opieką.
Od blisko trzydziestu lat
jestem przewodnikiem beskidzkim.
A od ośmiu prowadzisz schronisko.
Gospodarzem Markowych jest moja
żona, lecz z powodu choroby musiała zostać w Makowie.
Przynajmniej wyśpi się spokojnie.
To prawda, bo coraz uciążliwsze
są tutaj telefony z pytaniami o pogodę oraz warunki turystyczne. I bynajmniej
nie ilość dzwoniących jest tak kłopotliwa, jak ich zwyczaje. Odbieraliśmy już takie
niefrasobliwe telefony o pierwszej w nocy. Budzono nas by zapytać o prognozę
pogody o czwartej rano. A przecież nie mogę wyłączyć telefonu bo jestem
ratownikiem GOPR. No i te „legendarne” wschody słońca na Babiej Górze wymagają
pewnych wyrzeczeń, bo latem pierwsi turyści wychodzą ze schroniska zanim
ostatni położą się spać.
Zachody na Diablaku są mniej widowiskowe?
Słońce, które wynurza się zza
Tatr Bielskich i pierwszymi promieniami oświetla mgły nad Orawą, to dla mnie
bezkonkurencyjny spektakl. Latem, przy ładnej pogodzie codziennie ogląda go
przynajmniej kilkanaście osób. Dziesiątki razy byłem na Diablaku o świcie, lecz
zawsze czułem się na nowo oczarowany.
Czy to prawda, że jesteś rekordzistą świata w ilości wyjść na Babią Górę?
Na szczycie byłem około dwa
tysiące razy. Czy to rekord, nie wiem i nie bardzo mnie to interesuje. Może
lepszy „wynik” ma jeden z poprzednich gospodarzy - Władysław Midowicz, może ja?
Nieważne, nie po to tam chodzę.
A po co?
Bo lubię Babią Górę.
I nigdy Cię nie znudziła?
Za każdym razem jest inna,
wystarczy nie patrzeć wyłącznie pod nogi, by to zauważyć.
Wrócę jeszcze do pytania o rezultaty. Podobno zdarzyło Ci się trzy razy w
ciągu dnia wejść z Markowych Szczawin na Diablak.
Owszem, lecz ja naprawdę z
nikim nie konkuruję. Zresztą byłaby to niezbyt uczciwa rywalizacja, bo mam
najbliżej i jestem miłośnikiem narciarstwa tourowego, więc łatwiej mi niż innym
dostać się na szczyt. Zabawniejszy „rekord” pobiłem samochodem terenowym na
Górnym Płaju, gdy przed trzy dni przebijałem się przez zaspy z Krowiarek na
Markowe Szczawiny, a to tylko siedem kilometrów. Natomiast wyczyn dla samego
wyczynu nie ma dla mnie uroku. Co nie zmienia faktu, że bardzo lubię różnych
pozytywnie „zakręconych” gości schroniska.
Z pewnością bywa tu takich wielu?
Regularnie odwiedza nas starszy
pan, który na emeryturze odkrył w sobie powołanie ratownika. Przesiaduje na
Przełęczy Brona, służy informacjami gdy pogoda jest ładna, a w trudnych
warunkach ostrzega i odradza wejścia na szczyt. Zignorowany lub szczególnie
zaniepokojony potrafi godzinami wędrować w niekrępującej odległości za
turystami, by na swój sposób pilnować ich bezpieczeństwa. Cóż, ostrożności
nigdy zbyt wiele, Babia Góra potrafi być groźna.
Jak groźna?
Nawet śmiertelnie. Sam byłem
bardzo blisko tamtej strony, próbując uratować życie młodej turystce, która
zasłabła pod szczytem W zimie, po
zmroku, huraganowy wiatr dosłownie zwalał mnie z nóg, a zadymka śnieżna była
taka, że cudem ją znalazłem. Prawdopodobnie nie żyła, jej partner nie reagował.
Byłem sam, nie mogłem czekać na wsparcie, więc na zmianę to znosiłem jedną
osobę, to wracałem po drugą, równocześnie próbowałem jeszcze ich reanimować...
I tak niemal bez końca. W pewnym momencie byłem już tym tak nieludzko zmęczony,
że przewróciłem się w śnieg i nie mogłem się podnieść. Myślałem, że tam
zostaniemy... Jednak wstałem i ściągnąłem ich do granicy lasu, tam spotkałem
ratowników. Dziewczyna zmarła, chłopaka udało się uratować w ostatniej chwili,
lekarz stwierdził, że następny kwadrans mógł być ostatni.
Głośno było w mediach o tym wypadku.
Chyba głównie dlatego, że
wycieczka, w której uczestniczyły ofiary nie miała przewodnika. A takie grupy
potrafią być niebezpieczne nawet dla innych. Niedawno, akurat przy mnie kilku
chłopców miotało kamienie ze szczytu w kierunku żółtego szlaku. Pilnowałem ich
przez godzinę, tyle trwało zanim nauczycielka pojawiła się na górze.
Żałuję, że w takich sytuacjach ratownik nie może ukarać za lekkomyślność.
GOPR nie został powołany do
nakładania mandatów.
Dużo masz tutaj pracy?
Babia Góra bywa trudna nawet
dla doświadczonych turystów. Zdarzyło mi się szukać tutaj chłopaka, który był w
Himalajach i takiego, który wspinał się w Andach. Sprowadzałem do schroniska
turystę, który miesiąc wcześniej wszedł na Elbrus. Wystarczy, że chmury lub
mgła na chwilę ograniczą widoczność na grzbiecie, a gubią się tam także stali
bywalcy Królowej Beskidów.
Tyczek jest chyba trochę za mało.
Cóż, mogłoby być ich więcej.
Podobno wszystkie tyczki, które stoją na grzbiecie, wyniosłeś na własnym...
grzbiecie.
Większość.
Ale rano na Przełęczy Brona widziałem Ciebie bez tyczek. Tym razem wszedłeś
tam z szuflą. Odśnieżałeś?
I jeszcze posypywałem
piaskiem... A poważnie: jestem w Służbie Śniegowo – Lawinowej GOPR. Pod
Przełęczą Brona robię wykopy lawinowe, wykonuję w nich testy, na podstawie
których ustalam stopień zagrożenia.
Czyli wiadomość o „czwórce”, którą przed chwilą słyszeliśmy w telewizji,
pochodzi od Ciebie?
Tak, codziennie rano przekazuję
stosowny komunikat do centrali w Szczyrku i do Babiogórskiego Parku Narodowego.
Stamtąd informacje trafiają do mediów oraz Internetu.
Czwarty stopień zagrożenia lawinowego na Babiej Górze? Aż trudno uwierzyć.
Nie doceniasz Królowej
Beskidów. Zresztą nie Ty jeden. A „czwórka” dotyczy żlebów i pewnych miejsc na
północnych stokach. Czerwony szlak jest bezpieczny.
Wspomniałeś o Służbie Śniegowo – Lawinowej. O ile wiem, prowadzisz tutaj
szkolenia lawinowe.
Jestem tylko jednym z
prowadzących. A okolica rzeczywiście wybitnie sprzyja takim zajęciom. Rejon
Przełęczą Brona spełnia wszystkie warunki lawinowe – nachylenie, nawisy, ilość
śniegu, lecz jest bezpieczny.
Ale zawody w narciarstwie tourowym – "Tropienie Niedźwiedzia
Babiogórskiego", to jest chyba Twoja autorska impreza?
Teraz już nie. Natomiast
rzeczywiście, pomysł jest mój i pierwsze „Tropienie...” zorganizowałem w
rejonie Markowych Szczawin. Zawody te były wtedy dedykowane głównie ratownikom
GOPR, pracownikom Parku, Straży Granicznej oraz wytrawnym turystom. Była to taka
„integrująca rywalizacja”. Narty do zmroku i biesiada do rana.
A niedźwiedzie?
Pojawiają się czasem w pobliżu
schroniska, lecz na szczęście nie są tak „zdemoralizowane” jak w Tatrach.
Wilki?
Kilka zim temu niosłem w
plecaku spory zapas mięsa do schroniska. Chwilę po zmroku pojawił się pierwszy,
potem drugi... w sumie było ich sześć. Sam czułbym się przy nich bezpiecznie,
ale ten plecak... Widziałem, że nie daje im spokoju.
Poszły?
Poszły.
A co z „Tropieniem...”?
W nieco innej formie nadal
odbywa się w Zawoi.
To może teraz dla odmiany zorganizujesz zawody... pływackie? Żartuję, lecz
wiem, że jesteś także ratownikiem WOPR.
Przez dwa lata pracowałem nawet
na basenie w Skawinie, ale to już bardzo odległe czasy.
Od dawna nie widziałeś większej wody?
Bynajmniej. Dość często bywam w
Łebie, w ośrodku ratowników morskich. W zamian przyjmuję ich na Markowych.
A znasz góry wyższe od Babiej?
Najwyżej byłem na szczycie
Elbrusa. Poza tym przeszedłem prawie wszystkie szlaki w Tatrach Słowackich,
wspinałem się w Tatrach Polskich. Wielokrotnie wyjeżdżałem w Alpy, najpierw
turystycznie, a ostatnio na narty tourowe.
Masz uprawnienia instruktora narciarskiego?
Pomocnika. Akurat
uczestniczyłem w wyprawie GOPR, gdy trwał egzamin instuktorski na moim kursie.
Potem już nie miałem czasu. Ale udało mi się już kilkaset osób nauczyć jazdy na
nartach.
Podobno faworyzujesz narciarzy tourowych. "Mówi się", że masz dla
nich osobny cennik...
No bez przesady! Chociaż na
pewne ulgi rzeczywiście mogą liczyć...
...a turystów z gitarami osobiście zapraszasz na Markowe.
Z sympatią myślę o czasach, gdy
niemal co wieczór przed schroniskiem płonęło ognisko, przy którym grano,
śpiewano i bawiono się długo w noc. Aby nie poprzestawać na wspomnieniach, w
listopadzie ubiegłego roku zorganizowałem tu spotkanie muzyczne. Grały dwie
kapele, a goście z instrumentami muzycznymi nocowali za darmo. I nadal za dobry
koncert proponuję bezpłatny nocleg. Lubię taką tradycyjną atmosferę schroniska,
chociaż różnie z nią tu bywa.
Jak wszędzie, bo przecież nastrój miejsca w dużej mierze tworzą ludzie.
Bywa tak czasem w „martwym”
sezonie, że najpierw nie mogę doczekać się turystów, a potem... z ulgą
oddycham, gdy wychodzą. Alkohol, awantury...
Myślisz czasem o rezygnacji?
Nigdy! Mieszkałem w wielu
miejscach, znam dużo pięknych miejsc i miłych schronisk. Całe miesiące
spędziłem dyżurując na Pilsku, Baraniej Górze, czy Klimczoku, lecz tu czuję się
najlepiej. Tu życie płynie wolniej i ludzie są sobie życzliwsi, Markowe Szczawiny
to „moje” miejsce na ziemi.
Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 5/2005
Autor zdjęcia: Michał Sośnicki