Rozmowa z ojcem Leonardem Węgrzyniakiem - kustoszem sanktuarium na Wiktorówkach
Ojciec, brat,
czy ksiądz Leonard? Która z tych form jest poprawna?
Ojciec, bo jestem zakonnikiem – dominikaninem.
W którym
momencie brat staje się ojcem?
Gdy przyjmuje święcenia kapłańskie. Bracia zakonni
nie odprawiają mszy świętych, ojcowie – owszem.
A pozostali
zakonnicy na Wiktorówkach to ojcowie, czy bracia?
To głównie bracia klerycy, w trakcie studiów.
Studiują w
Tatrach?
Uczą się w Krakowie, lecz podczas wakacji pomagają
mi tu.
Czy ojciec
jest jedynym stałym mieszkańcem Wiktorówek?
Przez okrągły rok rezyduje nas tutaj dwóch – ojciec
Przemysław i ja.
A teraz – w
sierpniu – aż biało tu od habitów.
Latem potrzebuję wsparcia. Najbardziej absorbujące
są niedziele, odprawiamy przynajmniej cztery msze święte na Wiktorówkach i po
jednej w Pięciu Stawach, Roztoce i na Włosienicy.
Ojciec też
wędruje po Tatrach z kapłańską posługą?
Tak. Msze w Roztoce i na Włosienicy są „moje”.
Jak ojciec
trafił na Wiktorówki?
Najpierw poszedłem do seminarium duchownego w
Jarosławiu, tam spędziłem dwa lata. Potem trafiłem do nowicjatu w Poznaniu, a
stamtąd do Krakowa i Warszawy na studia filozoficzne oraz teologiczne.
Gospodarzem Wiktorówek był wtedy ojciec Paweł Kielar, który postarał się, by
jego następcą był góral.
To ojciec
pochodzi z Podhala?
A owszem, z Dzianisza – tu zaraz za Gubałówką.
Bronił się
ojciec przed „zesłaniem” na Wiktorówki?
Ależ skąd! Bardzo mi to odpowiadało! W kwietniu 1971
przyjąłem święcenia kapłańskie, a już w maju byłem tutaj.
Trzydzieści
pięć lat na Wiktorówkach? Bez przerwy?
Początkowo mieszkałem tu od maja do października, a
po sezonie przenosiłem się do Małego Cichego. Na stałe rezyduję tu od 13.
grudnia 1981.
Od dnia
wprowadzenia stanu wojennego? Czemu?
Przekazano mi poufną informację, że planowany jest
„przypadkowy” pożar świątyni. Nie chciałem by powtórzyła się historia klasztoru
Albertynów na Kalatówkach.
I rzeczywiście
były próby podpalenia?
Nie było. Może pogłoski były nieprawdziwe? A może
moja obecność zniechęciła? Bóg raczy wiedzieć. Wolałem nie ryzykować, nie
mogłem nawet liczyć na przypadkowych turystów, bo ich nie było. Nigdy nie
widziałem Tatr tak pustych jak w pierwszej połowie roku 1982! Na terenie TPN
obowiązywały specjalne pozwolenia, wystawiane przez milicję w Zakopanem. W
pobliżu Wierch Porońca postawione zostały rogatki, kontrolowano mnie za każdym
razem, chociaż przejeżdżałem tamtędy wielokrotnie.
Jak wtedy
wyglądały Wiktorówki?
Bardzo skromnie. Kaplica była znacznie mniejsza niż
obecnie. W jej podziemiach miałem miniaturową kuchnię, a na strychu –
sypialnię. Nocowałem pod samym sklepieniem dachu – gonty służyły za poduszki. Z
biegiem lat sanktuarium było sukcesywnie rozbudowywane.
Czy Wiktorówki
mają własnych parafian?
Nie w dosłownym znaczeniu, gdyż jesteśmy kościołem
filialnym parafii Małe Ciche, lecz wielu mieszkańców okolicznych wiosek
przychodzi do nas w każdą niedzielę – niezależnie od pory roku i pogody.
Również spora rzesza turystów bywa tutaj bardzo regularnie. Nie darmo kardynał
Karol Wojtyła mianował Wiktorówki ośrodkiem turystycznego duszpasterstwa
tatrzańskiego.
Po konklawe
Papież już tutaj nie zaglądnął?
Nie, lecz wcześniej odwiedzał nas często. W skromnej
„wiktorówkowej” kuchni spotkał się kiedyś z ojcem Janem Górą – organizatorem
spotkań w Lednicy. To było wielkie przeżycie dla mnie jako kustosza
sanktuarium.
A jakie są
codzienne przeżycia i obowiązki kustosza?
Nade wszystko msze święte, spowiedź i obsługa grup
oazowych, pielgrzymkowych, duszpasterskich, czy wspólnotowych. W sezonie, na
Wiktorówkach odprawianych jest po kilka, a nawet kilkanaście dodatkowych mszy
dziennie – właśnie dla tych grup. Poza tym staram się dysponować czasem dla
każdego, kto czuje potrzebę porozmawiać, zwierzyć się, czy poprosić o radę.
Miłym zwyczajem na Wiktorówkach jest zapewnienie każdemu
gorącej herbaty, chociaż to kościół, a nie schronisko.
Cóż, lokalizacja sanktuarium zobowiązuje do
szczególnej – także „cielesnej” – troski o wiernych, wielu przychodzi tu z
daleka, wielu wśród nich zmęczonych i zmarzniętych. Bywają dni, że nie starcza
dziesięć dwudziestolitowych termosów, którymi dysponujemy.
A czy
„zbłąkany pielgrzym” może tutaj przenocować?
Nie chcę by Wiktorówki zaliczone zostały do bazy
noclegowej, poza tym byłoby to niezgodne z prawem. Bez trudu można stąd wrócić
na kwaterę, więc nie ma potrzeby spać w kościele. Osłabionemu zawsze pomożemy
zejść do drogi, a pozbawionemu światła ofiarujemy pochodnię.
Ale w razie wypadku poszkodowany może tu liczyć na fachową
pomoc. Wiem, że ojciec jest ratownikiem TOPR.
Teraz już w stanie spoczynku, lecz dyżurka i
radiostacja TOPR nadal na Wiktorówkach funkcjonują.
Ratuje ojciec
nie tylko dusze, ale także ciała wiernych.
Najczęściej ich połamane kończyny. Moją
specjalnością są jednak zranione dusze.
Absorbują też ojca prozaiczne kwestie gospodarcze.
Tak. To liczne, drobne sprawy bytowe. Zima na
Wiktorówkach trwa długo, więc muszę zatroszczyć się o wystarczającą ilość
opału. Drewna – bowiem na prośbę Parku niemal zupełnie zrezygnowałem z węgla.
Skorzystał na tym nawet mój... habit.
Habit?
Owszem, bo nie ma teraz na nim czarnych plam sadzy.
Nieuniknione natomiast są ślady błota, gdyż utrzymanie drożności drogi
dojazdowej na Wiktorówki jest dla mnie permanentnym wyzwaniem.
Ojciec jest chyba jednym z nielicznych w Polsce
duchownych, spieszących z posługą kapłańską poobijanym UAZ’em.
Za to zimą jeżdżę na
jeszcze całkiem porządnym skuterze śnieżnym. Nota bene ofiarowanym przez Lecha
Wałęsę.
Znajomość z
czasów konspiracji?
Nie, Wałęsę poznałem gdy już był prezydentem.
Ale krążą
słuchy, że ojciec działał w podziemiu antykomunistycznym.
Bez przesady! Byłem tylko przemytnikiem.
Ojciec? Nie
wierzę! Papieroski, spirytus, drobny szmugielek?
Nie taki znowu drobny. Towar „przerzucaliśmy”
ciężarówkami. Naszymi kanałami przeszły tony książek religijnych.
Ciężarówkami?
Przez Łysą Polanę?
Nie, przez Jurgów - przejściem pracowniczym. Na
Słowacji, wśród robotników leśnych, zatrudnionych było wielu „naszych”.
Wykorzystywali służbowe auta. Drugi punkt przerzutowy mieliśmy w Beskidzie
Śląskim, tam kilku zaufanych chłopów uprawiających pola po przeciwnej stronie
granicy, przewoziło książki na furmankach, pod sianem.
Co to były za
wydawnictwa?
Same religijne - słowackie i czeskie. Pismo Święte,
książki, czasopisma, nagrania. Ściągaliśmy je z Rzymu, najpierw drogą morską do
Szczecina, a potem przez naszą granicę do ówczesnej Czechosłowacji.
Co należało do
obowiązków ojca?
Odpowiadałem głównie za kontakty na Słowacji.
Przygotowywałem tam punkty, z których nasze książki przekazywane były dalej.
A czy ojciec
chodził też przez „zieloną granicę” - z plecakiem pełnym książek?
Rzadko, bo skala naszych przerzutów była znacznie
większa.
Zdarzyła się
ojcu jakaś „wpadka”, rewizja?
Rewizji nie było. A nawet gdyby tu przyszli, to i
tak nic by nie znaleźli. Dbałem, by Wiktorówki zawsze były „czyste”. Natomiast
wpadki... Cóż, jedyną poważniejszą „załatwił” mi Głos Ameryki, nazbyt dokładnie opisując szlaki przerzutowe.
Musiałem wstrzymać przemyt na dobrych kilka miesięcy.
Czy znał
ojciec innych „politycznych”, kogoś z Grupy Taterników?
Nie, ponieważ wtedy ograniczaliśmy kontakty do
minimum. Dla bezpieczeństwa całego łańcucha, zasadą naszą było znać jak
najmniej ogniw. Wiem od kogo wziąłem, wiem komu dałem. Ale teraz, w każdą
pierwszą niedzielę czerwca spotykamy się na Grzesiu.
Na Grzesiu? To
stąd spory kawałek. Znajduje ojciec jeszcze czas, siłę i ochotę na wycieczki po
Tatrach?
O, tak! Gdy tylko mam wolną chwilę wybieram się na
Gęsią Szyję, Waksmundzką, czy do Pięciu Stawów.
A gdzieś
dalej? W Tatry Słowackie, Zachodnie?
Dzieciństwo spędziłem w Tatrach Zachodnich. Pasłem
owce w Dolinie Jarząbczej i na Twardym Upłazie, byłem honielnikiem.
Honielnikiem?
Czyli pomocnikiem juhasa, pilnowałem owiec,
naganiałem do dojenia, nosiłem drewno. Tak spędziłem wiele wakacji, zarabiając
na książki do szkoły. A resztę Tatr poznałem podczas kursów ratownickich TOPR.
Podobno ojciec
sporo wspinał się i jeździł na nartach.
Dużo się nie wspinałem, ale przeszedłem kilka
łatwiejszych dróg na Kazalnicy, Zamarłej Turni, Kościelcu, czy Mnichu.
Natomiast na nartach jeździłem do szkoły, a później należałem do klubu „Start”
w Zakopanem. Trenowałem dwubój, czyli skoki oraz bieganie. Ćwiczyliśmy na
Kasprowym i Małej Krokwi, a po cichu – bo niezupełnie legalnie – także na Dużej
Krokwi. Ale moja ulubiona skocznia była na Baligówkach, niewielka, lecz 80
metrów można było przelecieć.
Ma ojciec
swoje ukochane miejsca w górach?
Wołoszyn, Koszysta, Dolina Waksmundzka.
No tak,
wszystko to rezerwaty ścisłe... A poza Tatrami?
Bardzo podoba mi się Wąwóz Homole, lubię Gorce.
Nic niżej?
Mazury, wybrzeże Bałtyku?
Broń Boże! Nad Bałtykiem byłem tylko raz, podczas
studentatu - w Jastarni.
Nudno
okropnie?
Ależ skąd, fajnie! Najbardziej spodobało mi się, że
prosto stamtąd pojechaliśmy w... góry.
Nie zamieniłby
ojciec Wiktorówek na inną parafię, a może klasztor?
Gdyby kazali... Ale raczej nie każą, trudno o
chętnych na moje miejsce. Miesiąc, czy dwa prawie każdy by tu spędził, lecz do
całego życia na Wiktorówkach trzeba mieć dodatkowe powołanie.
I nigdy ojciec
nie zwątpił?
Nigdy! Czasem myślę - Panie Boże, daj odetchnąć -
ale nigdy nie opuściło mnie przekonanie, że moim przeznaczeniem jest być i
trwać na Wiktorówkach - zawsze i dla każdego. Tak aby nikt, kto tu przyjdzie
nie zastał drzwi zamkniętych.
Kiedy pojawiła
się myśl o powołaniu?
W dzieciństwie tak odległym, że już nie pamiętam.
Natomiast to, że trafiłem akurat do dominikanów, było dziełem przypadku. A może
opatrzności? Pasąc owce w Jarząbczej spotkałem zakonnika z grupą ministrantów.
To on wskazał mi dalszą drogę.
Ale
„prawdziwego” życia klasztornego ojciec nie poznał.
Poznałem. Osiem lat studiów spędziłem za murami.
Zawsze jednak „ciągnęło” mnie na zewnątrz. Dużo wtedy myślałem o misjach.
Miałem wyjechać do Brazylii, uczyłem się języka portugalskiego. W końcu na
misje nie pojechałem, lecz niespokojny duch pozostał we mnie na długo.
Zorganizowałem i prowadziłem ponad dwadzieścia pielgrzymek do Włoch. Zawsze
jednak chętnie wracałem na Wiktorówki.
Jakie są tutaj
największe radości?
Podczas trzydziestu lat spędzonych tutaj,
najważniejsza była dla mnie koronacja obrazu Matki Bożej Jaworzyńskiej.
Spełniło się moje marzenie. Chciałbym jeszcze, aby Wiktorówki stały się także
miejscem kultu, a nie tylko punktem na trasie wycieczek. Tu można spokojnie
pomodlić się, wyciszyć, skupić, nic nie rozprasza - dookoła las, a nad głową
hektar nieba.
A największe
zmartwienia gospodarza Wiktorówek?
Tego lata dokucza mi trochę brak wystarczającej
ilości obsługi. Przydało by się jeszcze dwóch, trzech kleryków.
Byłem
przekonany, że chętnych do pomocy na Wiktorówkach nie brakuje.
Przecież nie każdy chętny może tu zostać skierowany,
bracia potrzebni są również w innych miejscach. Ale to drobiazg, nie mam tu
poważnych trosk. Na Wiktorówkach czuję się jak u Pana Boga za piecem.
Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 3/2006