Oboje bardzo lubimy Żuławy Wiślane, podobają nam się o każdej porze roku, jednak szczególny urok mają na wiosnę, gdy kwitnie rzepak – są wtedy olśniewająco żółte. Chcemy zaprosić Was na wycieczkę śladem naszej majowej eskapady, nie czekajcie wszak wiosny – na Żuławy warto pojechać także teraz, gdy urzekają całą gamą innych barw i pejzaży.

                Wyruszamy z Malborka wcześnie rano, o tej porze zamek można zobaczyć tylko z zewnątrz, a perspektywa długiej drogi nie pozwala czekać do otwarcia bram. Wyjeżdżamy z miasta drogą numer 515, prowadzącą do Dzierzgonia, by po około dziesięciu kilometrach skręcić w lewo, do Czerwonego Dworu. Niebawem na nieodległym horyzoncie pojawia się strzelista wieża kościoła w Łozie, od którego dzieli nas jeszcze spory kawałek dziurawego asfaltu. Tuż przed wjazdem do miejscowości mijamy wiadukt rozebranej linii kolejowej i zatrzymujemy się na miniaturowym skrzyżowaniu, z którego – według drogowskazów – wszędzie są tylko dwa kilometry: do Dąbrówki Malborskiej, Lasów i Szropów. Wieś sprawia wrażenie magicznie zatrzymanej w czasie i tylko ubojnia bydła psuje ten nastrój. Podjeżdżamy pod neogotycki kościół, zaskakująco potężny jak tak małą miejscowość. Nic dziwnego, bo przed wojną Łoza (wówczas Losendorf) była dużą wsią, a kościół służył protestantom. Dzisiaj mury są zniszczone, dach uszkodzony, a wieża straszy dziurami – to pamiątka po szabrownikach, którzy - nie mogąc poradzić sobie z wyniesieniem dzwonów po schodach ­- „rozpruli” ściany, by wydobyć „złom” na zewnątrz. Świątynia – obecnie rzymskokatolicka – nadal funkcjonuje, msze odprawiane są w niedziele o godz. 10.00, to jedyna okazja by wejść do środka. Wyruszamy z Łozy po dłuższej przerwie, rozglądając się jeszcze za domem podcieniowym zaznaczonym na mapie. Na darmo, gdyż – jak informuje nas jeden z mieszkańców wsi – właściciel budynku, dyskretnie i sukcesywnie rozebrał go na opał.

                Kierujemy się na Szropy, jedziemy charakterystyczną dla Żuław, starą, pruską, brukowaną drogą w podwójnym szpalerze drzew. Trzesie na „kocich łbach” okrutnie, lecz na szczęście poboczem, prawie cały czas prowadzi równa, wygodna ścieżka, która pozwala uniknąć nieprzyjemnych wibracji. Podążamy dalej bocznymi drogami – przez Jordanki, Bukowo, Trankwice – tu opuszczamy resztki asfaltu, kierując się polną drogą na wschód. Chwilami trakt jest tak niewyraźny, że mamy wątpliwości, czy nie zagubiliśmy się w bezkresnych łanach rzepaku. Wszystko w porządku, wyjeżdżamy na szutrową drogę, skręcamy w lewo, by po chwili zatrzymać się w miejscowości Budzisz, przy zabytkowym wiatraku. Niestety jest już mocno zniszczony, nie ma śmigieł, a przez okna widać niebo. Jedziemy dalej przez Bruk i Piaski Sztumskie do Bągartu. Tu stajemy na dłużej, zaglądamy do kościoła, na którego wieży gniazdo zbudowały bociany, uzupełniamy zapasy, odpoczywamy w cieniu przed dalszą drogą. Sielanka absolutna i zniewalająca, słońce, wiatr, błękit, obłoki, nie chce nam się stąd nigdzie ruszać! Czas jednak pogania, jeszcze „pstrykam” stodołę – tak typową, lecz coraz rzadszą na polskich wsiach – bez przednich i tylnych wrót (wóz z sianem wjeżdżał od frontu pod dach, tam był rozładowywany i wyjeżdżał przez tylną bramę bez konieczności zawracania w środku) i gnamy dalej.

                Przez Świdy jedziemy do Świętego Gaju, tu znowu na wieży kościoła gnieżdżą się bociany. Opuszczamy wygodny asfalt, by niebieskim szlakiem turystycznym udać się do Kwietniewa, mijając po drodze miejsce gdzie przypuszczalnie zginął Święty Wojciech. Trakt oznaczony na mapie zaledwie linią przerywaną okazuje się być niewdzięczną, zakurzoną, szutrową „tarką”, która na dodatek – wbrew obiegowym opiniom o Żuławach – prowadzi nieprzyjemnie pod górę. Warto jednak było się zmęczyć, bo dalszy ciąg szlaku – już za Kwietniewem – wiedzie wygodnym nasypem rozebranej linii kolejowej, przez las pełen migotliwego słońca. Niestety, magię tego miejsca zakłócają komary, więc bez zbędnych przerw podążamy za niebieskimi znakami. Tuż przed starym, zmurszałym wiaduktem szlak niespodziewanie sprowadza z leśnej drogi na krętą ścieżkę, znikającą w chaszczach, tędy nie przejedziemy. „Pedałujemy” zatem dalej główną leśną arterią (za wiaduktem w lewo), aby po około dwóch kilometrach (na skraju lasu) ponownie skręcić w lewo, w drogę z której „wyskakujemy” na pruski bruk między Starym Dolnem, a Powodowem. Stąd przez Grądowy Młyn i Wysoką dojeżdżamy do Marwicy, gdzie skręcamy na północny-wschód, w drogę numer 527.

                Nie mija kwadrans i jesteśmy w Jelonkach, tu domy podcieniowe – w odróżnieniu od Łozy – można zobaczyć nie tylko na mapie, a bar „Pod Jeleniem” kusi zniewalająco… Nie ulegamy jednak, gdyż chcemy zatrzymać się na dłużej przy jedynych na świecie czynnych pochylniach dla statków na Kanale Ostródzko – Elbląskim. Kolejne odcinki tego kanału znajdują się na coraz wyższych (z naszej perspektywy) poziomach, a statki płynące tędy – aby pokonać kolejne wzniesienia – cumują na specjalnych platformach, które następnie – niczym kolejka na Gubałówkę – wyjeżdżają z wody i po torach wciągane są do góry (lub spuszczane na dół). „Kręcimy” powoli w górę pochylni na najlżejszych przełożeniach, nie spodziewałem się tak stromych podjazdów na Żuławach… Udaje nam się zobaczyć dwie z pięciu pochylni – Jelenie i Oleśnicę. Pierwsza ma długość 510 metrów i różnicę wysokości 22,5 metra, druga jest najkrótsza i najbardziej stroma: na dystansie 350 metrów pokonuje aż 24,5 metra deniwelacji. Pytamy obsługę o najbliższy „przejeżdżający” statek, niestety – spodziewany jest nie wcześniej niż za godzinę, nie możemy tyle czekać, bo czas zaczyna poganiać.

                Wracamy przez Jelonki do Marwicy, gdzie skręcamy na zachód, w kierunku Stankowa. Mapa, z której korzystamy robi się tutaj szara – znak, że jedziemy przez depresje. Mijamy jeszcze jeden dom podcieniowy, by na moment stanąć w Dzierzgonce – to typowa dla Żuław Wiślanych „ulicówka wodna” – wszystkie domy zwrócone są tu frontem do rzeki Dzierzgoń płynącej przez środek wsi, natomiast jezdnia omija centrum miejscowości. To wspomnienie czasów, gdy rzeka pełniła funkcję głównej arterii komunikacyjnej. Do dziś przed niemal każdym domem jest niewielki pomost, a sąsiadka, aby pożyczyć sól od sąsiadki mieszkającej vis-a-vis, musi przeprawić się na drugi brzeg.

                W Wiśniewie skręcamy w prawo i przez Krzewsk oraz Żurawicę docieramy do Tropów Elbląskich – następnej „ulicówki wodnej”. Centralna oś wsi stanowi tu kanał, a droga prowadzi na tyłach zabudowań. Następne na naszej trasie są Raczki Elbląskie – to tutaj znajduje się największa depresja w Polsce: 1,8 metra pod poziomem morza. Przy ulicy, którą jedziemy tylko jaskrawa, zielona plansza informuje, że w pobliżu znajduje się „dno”, aby tam dotrzeć należy skręcić w prawo i szutrową dróżką pokonać jeszcze kilkadziesiąt metrów. Staję przy tablicy wskazującej punkt maksymalnej głębokości, linia wyznaczająca poziom morza znajduje się tuż nad czubkiem mojej głowy. Magda jęczy i uderza głową w słupek pod planszą, pytam co się stało? Odpowiada, że jeszcze nigdy w życiu nie była w takiej depresji… Jedziemy! Stąd można tylko w górę!

                Po kilku kilometrach wpadamy do Elbląga, „kręcimy” ostro by złapać pociąg do Gdańska, wsiadamy w ostatniej chwili.

                Przejechaliśmy 90 kilometrów – dystans przy bezwietrznej pogodzie i w równinnym krajobrazie Żuław – osiągalny dla każdego wprawnego rowerzysty. Dość by nie czuć niedosytu drogi, za mało by poczuć przesyt, słowem – w sam raz.

 

Kuba Terakowski & Magda Zielony

 

Tekst ukazał się w miesięczniku „Rowertour” – www.rowertour.pl – nr 8/2008


Strona główna